Zdziwienia
Było to dziesięć, może jedenaście lat temu. Kto inny pisywał recenzje teatralne w "Profilach". Ktoś kto był naukowcem, miał tzw. aparat naukowy i spojrzenie historyka literatury. Inscenizacje rzeszowskie też mu na ogół nie podobały się. Drobiazgowo wyliczał dlaczego. Każda recenzja była rejestrem, przewinień interpretacyjnych wobec autora. Ostatni akapit albo dwa dotyczyły pracy aktorów.
Złość środowiska aktorskiego na recenzenta była duża. A że działo się to jeszcze w czasach, gdy zbesztani ludzie teatru obrażali się, skarżyli i polemizowali, więc któregoś dnia poczta redakcyjna przyniosła list od aktora. Skądinąd funkcyjnego - prezesa koła SPATiF-u. Aktor pomstował na recenzenta. To znaczy nie tak wprost. Formalnie na filologiczny styl recenzencki. Co to za pisanie o teatrze - argumentował - jeśli trzy czwarte tekstu poświęca się utworowi literackiemu zaś ludziom, którzy ów utwór uczynili dziełem teatralnym - tyle co nic.
Dlaczego przypomniałem tę historię sprzed lat? Na razie miejsce do zdziwienia czytelnika. W swojej robocie recenzenckiej stosowałem inną metodę, przyjmując społeczny punkt widzenia. Teatr rzeszowski jest teatrem swoiście szkolnym. Z młodzieży głównie żyje i do niej kieruje swoje działania, choćby to nie były inscenizacje lektur. Skoro teatr jest zniewolony odbiorcą, czyż inaczej może być z recenzentem? Nie środowisko artystyczne miałem za adresata, nie miłośników teatru (tych usatysfakcjonują specjalistyczne periodyki), lecz przeciętnie przygotowanego ucznia szkoły średniej i tak zwanego odbiorcę masowego. Z myślą o nim ustalałem kompromisowe proporcje w interpretacjach tworzywa literackiego i wkładu realizatorów przedstawienia, wskazywałem na współgranie tradycyjnych elementów teatru: autor - reżyser - aktor - widz jako wyznaczników tej gałęzi sztuki. Jednej z wielu zresztą sztuk pięknych. Nigdy nie uważałem bowiem, że dziejowym posłannictwem współczesnego Polaka jest wielbić na kolanach teatr i jego twórców.
Nie mam więc jakoś wyrzutów sumienia ani z powodu, że często "czepiałem się" teatru, ani z tego, że rekapitulowałem jego dokonania niejako w konserwie: tyle trzeba wiedzieć o autorze, tyle o utworze, a tyle o pracy reżysera i aktorów, i jeszcze - gdzie się rozminęli. Ale nie wdzięczność paru polonistek jest tego powodem. Wbrew przekonaniom tych, którzy twierdzili oficjalnie, że teatr mamy dobry, a publiczność wspaniała; upierałem się, że teatr rzeszowski jest zły, że edukacja jego rozsnobowanej publiczności zatrzymała się bardzo niedaleko od punktu wyjściowego. I że potrzebna jest w Rzeszowie popularyzacja teatru nadal bardzo, bardzo podstawowa.
Od niedawna o rzeszowskim teatrze nawet głośno wypada mówić, że król jest nagi. Są bowiem już na miejscu nowi krawcy i szyją nowe szaty - z importowanego towaru. Będzie więc lepiej. A publiczność zawsze była wspaniała... Zapełnia tłumnie salę podczas Rzeszowskich Spotkań Teatralnych, wykorzystuje bilety kupowane przez rady zakładowe i w ogóle jest z teatrem na ty. Miałby dalej tę opinię, gdyby się sprawa nie rypnęła z powodu "Prezentacji 80".
A rypnęła się brutalnie. Dyrektor "Estrady" Maciej Matłosz wymyślił dla Rzeszowa festiwal najlepszych teatrów awangardowych. Jako lekarstwo na tutejszą monotonię teatralną. Sprowadził Teatr Studio Szajny, Polski Teatr Tańca Drzewieckiego i Lubelski Teatr Wizji i Ruchu. Poniósł planowane straty i jego szczęście, że rozlicza się w skali rocznej - estradowa codzienność pokryje ubytki grosza. Jakoś znalazł widownię dla dwu pierwszych przedstawień. Przy trzecim się załamał. Rzeszów powitał lublinian w połowie pustą salą Filharmonii. Okazuje się - stwierdza z goryczą dyrektor Matłosz - że w tym mieście trudno o ośmiuset sympatyków teatru.
Tym to sposobem już na pewno wiemy, jakie gusty teatralne obowiązują w Rzeszowie. Konwencja oczywiście dramatyczna. Styl inscenizacji możliwie staroświecki. Najlepiej drama historyczna. Wielka. Narodowa albo szekspirowska. Dostojna. Kostyczna. Może być papierowa. Może nie mieć nic do powiedzenia człowiekowi żyjącemu pod koniec XX wieku. Teatr w ogóle nie musi nic ważnego mówić. Teatr ma być ładny. Scenografia duża i kolorowa. Artystki mają być piękne. Nie muszą dobrze grać. Reżyser ma nauczyć aktorów dobrze wymawiać słowa. A w ogóle nie trzeba wybrzydzać, skoro już się na to nabożeństwo przyszło.
Dobrze, dobrze, tylko co ma do tego wszystkiego historyjka o recenzencie sprzed lat. Żeby mieć pretekst. Niech za wszystkie filologiczne recenzje poprzednika, za moje kompromisowe, niech ta jedna jedyna będzie zadośćuczynieniem. Wszystko o teatrze i jego ludziach. Pal diabli autora. Niech się z nim rozprawią polonistki. Ja tu dziś głos zabieram wyłącznie po linii zdziwień.
Największe zdziwienie wynikło z tego, że obiecałem sobie niczemu się nie dziwić, a jednak się zdziwiłem. Myślałem więc, że jak co miesiąc wybiorę się konwencjonalnie obejrzeć efekt kolejnego wyrobnictwa reżysersko-aktorskiego, że sobie spokojnie obejrzę konwencjonalne miny aktorki X i konwencjonalne susy w poprzek sceny aktora Y, że konwencjonalnie zaklaszczę w dłonie na koniec, konwencjonalnie znudzony opuszczę budynek teatru i konwencjonalnie się oburzę (za jakie grzechy mnie to spotyka), potem konwencjonalnie pouczę młodego widza, co było złego, a co dobrego w przedstawieniu, na które go doprowadzono i za dwa miesiące odbiorę konwencjonalne honorarium.
Jeszcze w westybulu panowała konwencja. Nieobytych zapraszam serdecznie. Niezłe widowisko. Zwłaszcza podczas inauguracji sezonu. A potem zaczęły się zdziwienia. Wyliczę je chaotycznie, nie przestrzegając ni chronologii, ni hierarchii. Niech mi to będzie poczytane za spontaniczność odbioru "Domu Bernardy Alba" Federica Garcia Lorci pewnego marcowego wieczoru. Mała scena, przebudowana. Z dwóch stron widownia. Pośrodku miejsce, gdzie toczy się akcja. Surowa, ascetyczna scenografia. Nastrój smutku. Ponuro się robi od patrzenia na sprzęty. Aktorki wchodzą na teren psychologicznie przygotowany. Przesuwa się korowód czarnych kobiet - posągów. Kwintesencja hiszpańskości. Żadnej bieganiny, machania rękami, gry muskułów na twarzy. Co za dyscyplina gestów, ruchu scenicznego. Wszystko czemuś służy, z czegoś wynika. Myśl klarowna, postaci zarysowane jednoznacznie. Aktorka znajduje się w tym punkcie sceny, gdzie się znajdować powinna, aby opuścić ją niezauważalnie. Wypowiada kwestię z przekonaniem świadczącym o zaufaniu do tekstu, do koncepcji reżysera.
Patrzę i zastanawiam się, czy ta zimna, wyniosła Bernarda Alba z piorunami w oczach to rzeczywiście Elwira Turska? (Oj, nadokuczałem jej w przeszłości, nadokuczałem). Czy ta idealnie zagrana służąca Poncja, głęboko ludzka, postać-sumienie sztuki to na pewno Irena Chudzikówna, dawno nie oglądana w dobrej roli dama rzeszowskiej sceny? Czy aby nie mylę się, że wszystkie role są wypracowane, staranne, przekonujące? Że właściwie tylko Grażynie Juchniewicz mógłbym zarzucić nadmierną statyczność, brak pod maską Augustias żaru uczuć?
A w drugiej części przedstawienia przestałem się dziwić. Dałem się porwać sile przedstawienia, temu co miał do powiedzenia o ludziach Lorca, reżyser Wieszczycki i aktorki. Uległem urokowi młodziutkiej debiutantki Ewy Częczek. Dawno nie było czegoś takiego na rzeszowskiej scenie: takiej sugestywności, utożsamienia się z filozofią bohaterki - to może dać tylko młodość. Chyba samego Wielkiego Inkwizytora Częczek przekonałaby do racji swojej Adeli. Bo diabeł jak najbardziej je popiera.
I wreszcie scena najpiękniejsza, choć już nie należąca do przedstawienia. Kwiaty, oklaski. Elwira Turska całuje Ewę Częczek. Piękny gest uznania dla triumfu młodej aktorki. Bezprzykładny sukces teatru. Żeby tak się przejąć dziełem sztuki i żeby to przejęcie było wspólne dla realizatorów i wykonawców przedstawienia!...Tak więc opuszczałem rzeszowski teatr niekonwencjonalnie zdziwiony. No nie, nie marzę, aby zdziwienia podobne za każdym razem powtarzać. Życie ma swoje prawa, cud zdarza się tylko jeden raz. Niemniej fakt jest faktem. Ludzie, którzy zrobili to przedstawienie, zafundowali sobie i widzom, coś co być może było jednostkowe. Sięgnęli prawdziwego artyzmu. I to starałem się wiernie odnotować.
Jeśli czytelnik oczekiwał recenzji, przykro mi z powodu rozczarowania. Ostatecznie recenzent też człowiek i raz na jakiś czas ma prawo do beztroskiego, niczym niezamaskowanego subiektywizmu, do urlopu od młodego pokolenia i matki polonistyki. I na koniec tylko jedno zastrzeżenie: honorarium redakcyjne za ten tekst było jedynym honorarium. Zadziwiające...