Artykuły

Mam dość machania ogonkiem

- Non stop słyszę, że robienie ambitnej sztuki w Łodzi to samobójstwo. Nie chcę ulec myśleniu, że w naszym mieście nie da się nic zrobić. Zależy mi, żeby mój teatr był przystępny, ale nie odbyło się to kosztem poziomu artystycznego - rozmowa z Kamilem Maćkowiakiem, aktorem i prezesem.

Dominika Kawczyńska: Dlaczego gdy szukamy w internecie "Fundacji Kamila Maćkowiaka" wyskoczy nam tylko jej adres i numer KRS?

Kamil Maćkowiak: Sam rzadko korzystam z komputera, więc trochę zaniedbałem tę stronę promocji. Na razie myślę o lokalnych mediach. Czy do realizacji scenicznych planów i udzielania wsparcia kolegom z branży potrzebne jest pokazywanie się w telewizjach śniadaniowych? Może... Popularność pomaga, chociaż tak naprawdę sprowadza się tylko do wykreowania osoby. Dorobek liczy się coraz mniej. Świadomie wycofałem się z pracy w telewizji, mimo że na planie serialu w ciągu dnia zarabiałem tyle, ile przez miesiąc na scenie. Moja koleżanka z teatru zastanawia się, czy kupić synkowi jogurt za 70 gr, czy za złotówkę. Za codzienne generowanie uczuć dostajemy marne pieniądze. Mogę zaszyć się w górach, zapuścić długą siwą brodę, ale obrażanie się na rzeczywistość nie pomoże realizować planów. Dla sponsora ważne jest, czy byłem księdzem w "Plebanii", czy robotnikiem w "Na Wspólnej". To, że "Niżyński" został doceniony, jest mało ważne. Dojrzewam do tego, żeby o popularność zadbać. Coraz częściej to ona legitymizuje aktorów, nie ich talent. To przykre, ale im bardziej będę rozpoznawalny, tym większe szanse na funkcjonowanie ma fundacja.

Dlaczego ją pan założył?

- Chciałem zamknąć pewien etap w moim życiu. Szukam nowego pomysłu na siebie. Jako aktor zatrudniony w teatrze nie czuję się w swoim żywiole. Mam ADHD wyobraźni i potrzebuję zmian. Fundacja zarejestrowała "Niżyńskiego" jako spektakl zbliżony formą do teatru telewizji. Planujemy wydać go na DVD. Kolejnym krokiem do przodu jest dofinansowanie z Instytutu Adama Mickiewicza. Dzięki niemu pokażemy "Niżyńskiego" w Moskwie w Centrum Meyerholda. Pierwsze projekty fundacji skupiają się na mnie. Nie chcę sobie dosładzać ani być fałszywie skromny - podczas występów w Teatrze im. Jaracza zdobyłem zaufanie publiczności. Ze względu na nią powstanie album podsumowujący moją pracę. Planujemy również zrobić wystawę łączącą choroby psychiczne i taniec. To będzie rodzaj instalacji, a nie tradycyjne zdjęcia zawieszone w ramkach. Co jest dla nas najistotniejsze? Popularyzowanie w Łodzi ambitnego i jak najprzystępniejszego teatru. Niszowy nie potrzebuje popularyzacji, bo jest niszowy.

Zdarzyło się panu uciec z próby generalnej ze strachu, że spektakl będzie nieudany. Czy teraz towarzyszą panu inne lęki?

- Im większa odpowiedzialność, tym silniejsza fantazja o ucieczce. Wtedy myślę, że uszczęśliwiłyby mnie wypas kóz i robienie dżemów. W teatrze najbardziej boję się chałtury - pracy z amatorami. Reakcje można wywołać u każdego. Jeśli posadzę przed kamerą swoją ciocię i uderzę ją 30 razy, w końcu autentycznie jęknie z bólu. 20 lat pracy w teatrze docenia się mniej niż pięć pokazywania się w mediach. Chcę wreszcie przejąć inicjatywę. Mam dość ciągłego machania ogonkiem, jak pies, któremu pokazuje się kiełbasę, czekania na propozycje i wiecznego zastanawiania się: "Czy dzisiaj się spodobam?". Nigdy się nie oszczędzałem. Proponowałem rozwiązania niebezpieczne dla mojego zdrowia i wiele razy płaciłem za to kontuzjami. W szkole teatralnej zamiast opieki psychologicznej, potrzebnej przy pracy na najgłębszych emocjach, organizuje się zupełnie niepotrzebne zajęcia z szermierki. W branży powszechne są alkoholizm i narkomania, ponieważ my, aktorzy, nie radzimy sobie ze skomplikowanymi stanami psychicznymi. Nie każdy, jak Małgorzata Braunek, może po 30 latach praktykowania buddyzmu wrócić do teatru i świetnie sobie radzić. Organizm nie wie, że dwie godziny łez i dramatu były udawane. Adrenalina trzyma jeszcze przez wiele godzin. Dzięki fundacji chciałbym wprowadzić nowe rozwiązania.

Jakie?

- Rozreklamować spektakl, grać go przez rok i się z nim pożegnać - według systemu zachodniego. Nie lubię grać, gdy czuję, że wyrosłem z roli i jestem w niej nieautentyczny. Występowanie dla pensji ze szkodą dla widza jest złe. Chciałbym z przedstawienia zrobić produkt, bez mitygowania się, że to sztuka, a pieniądze są nieważne. Są ważne! Trzeba przebić się między proszkiem a pampersem. Potrzebuję potwierdzenia, że to, co robię, ma sens. Mam w sobie i narcyzm, i pokorę. Granie dla sześciu osób w podziemnej salce jest nie dla mnie.

A satysfakcja?

- Do satysfakcji się nie przytulę, nie zjem jej i nie wyjadę za nią za granicę. Moje sukcesy nie przełożyły się na nic poza nią. Zaczynam siebie szanować. Bywam zmęczony i znudzony sobą na scenie. Kreowaniem ról z podobnym ładunkiem problemów. Nie chcę być chłopcem od chorób psychicznych i patologii. Brakuje mi w teatrze formy. Dlatego w pierwszym autorskim spektaklu fundacji wychodzę od fizyczności. Premiery można się spodziewać najwcześniej latem 2011 r. Wynajmiemy salę i pokażemy monodram, który jest dla mnie jeszcze większym wyzwaniem niż "Niżyński". Jednoosobowym show, w którym ważna będzie akcja. Widzowie zobaczą ruch, aktorstwo i śpiew. Tym ostatnim jestem przerażony, ale zrealizuję marzenie z dzieciństwa. Poszedłem do szkoły baletowej, żeby śpiewać. Wyszło inaczej (śmiech).

"Ludzie chcą takiego teatru" - mówił pan o "Niżyńskim" w 2009 roku. Powinni tym samym wspierać fundację?

- Prawo do 1 proc. od podatku będziemy mieli po roku działalności. Liczymy na sponsorów i instytucje związane z miastem. Ale jeśli przyjdzie pies ze złotówką przywiązaną do obroży, również będziemy bardzo wdzięczni. Non stop słyszę, że robienie ambitnej sztuki w Łodzi to samobójstwo. Nie chcę ulec myśleniu, że w naszym mieście nie da się nic zrobić. Zależy mi, żeby mój teatr był przystępny, ale nie odbyło się to kosztem poziomu artystycznego. Chcemy tworzyć sztukę w dialogu z widzem, obserwować jego reakcje i szukać środków, które pozwolą mu identyfikować się z tym, co dzieje się na scenie. Łączyć różne formy multimedialne. Mam nadzieję, że dzięki fundacji pokażę, że umiem więcej, niż wyjść na scenę i cierpieć pod szyldem jakiejś postaci. Chcę zacząć zbierać emocje również dla siebie, a nie tylko oddawać je innym. Liczę na to, że łodzianie pomogą nam zbudować teatr. Nie z cegieł i szkła. Z emocji.

*Kamil Maćkowiak - aktor teatralny, filmowy i telewizyjny; ukończył PWSTviT w Łodzi; związany z Teatrem im. Jaracza, gdzie gra m.in. postać Wacława Niżyńskiego, wybitnego tancerza i choreografa, prekursora tańca nowoczesnego, zwanego "Bogiem tańca". Zagrał też m.in. w serialu "Oficerowie" i "Korowodzie" Jerzego Stuhra.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji