Artykuły

Spotkanie z Fredrą

PUNKTEM kulminacyjnym premiery "Trzy po trzy" stal się niewątpliwie jubileusz 60-lecia pracy aktorskiej Kazimierza Opalińskiego - uroczystość piękna, wzruszająca, pomyślana przy tym przez reżysera jako część integralna widowiska, jako jego finał, przez co nie przypominała owych solennych nabożeństw, do jakich już nas teatry z okazji jubileuszów przyzwyczaiły.

Inna rzecz, że ucierpiał na tym w dniu premiery po trosze sam Fredro; dopiero powtórne obejrzenie przedstawienia pozwoliło mi dostrzec tę różnicę między teatralnym świętem - a spektaklem. W pierwszym przypadku publiczność oczekiwała przede wszystkim finału, owych dwóch scen z "Zemsty", w których Opaliński-Dyndalski spotyka się z Olbrychskim - Papkinem i Wichniarzem - Cześnikiem, mniej zaś uwagi poświęcała pozostałym, czterem piątym przedstawienia.

Adama Hanuszkiewicza wciąż niepokoją (pozytywnie) sukcesy "Norwida" i "Beniowskiego", nic przeto dziwnego, że pragnie dalej iść tropem, wiodącym do swoiście nowoczesnego teatru, a w każdym do oryginalnego scenariusza teatralnego - od strony literatury niescenicznej, od strony nieteatru. W tamtych przypadkach takim "nie-teatrem" były liryka i epika, wiersz polityczny i publicystyka, w tym zaś - jest nim pamiętnik, gawęda pisarza.

Czasy napoleońskie, zarazem legenda, nadzieje i rozczarowania "napoleonidów", dalej perypetie życia żołnierskiego, wspomnienia startu literackiego i późniejszych goryczy - oto motywy, które odżywają w opowieści autora, który jako gawędziarz ma na swoje usprawiedliwienie nie byle jaki argument, bo kilka niewątpliwych arcydzieł, jakie wniósł do naszej literatury, a jako ironiczny polemista - tę przygarść gorzkich doświadczeń z krytyką, która właśnie owe arcydzieła miała mu bardzo za złe.

Hanuszkiewicz dostrzega w pamiętnikarstwie Fredry pretekst i zarazem podstawowy materiał widowiska o pisarzu. Czy jednak osiąga ten sam skutek artystyczny i społeczny, co w przypadku "Norwida" lub "Beniowskiego"? Nie sądzę, ale trzeba tu też zaraz powiedzieć o naturze Fredry - człowieka i pisarza - jakże różniącej go od Słowackiego czy, zwłaszcza, Norwida. Spektakl podobny powstać więc nie mógł, zrodzić się zaś mogło coś właśnie w tonacji "Zapisków starucha" czy, szczególnie, "Trzy po trzy" - wcale nie odległego klimatem od powiedzmy, "Dam i huzarów".

WYBRANE fragmenty z komedii i jednoaktówek wzbogacają obrazem biograficzną linię narracji, piosenki określają klimat widowiska, ale jego dramaturgiczną strukturę wyznacza poetyka gawędy, poetyka rzeczywistego "trzy po trzy", którego mocną stroną jest nie tyle treść, co osoba mówiącego. W teatrze to się przekłada na osobowość aktora. W rezultacie fredrowską gawędę w Narodowym spaja w całość nie skuteczność czy trafność formy teatralnej, jej taka czy inna kompozycja, lecz osoba i sztuka Andrzeja Łapickiego - w roli Fredry. Teatr, pojęty jako inscenizacja i aranżacja, staje się tłem dla aktora, i od jego - aktora - powodzenia zależy sukces teatru.

Taki teatr można by więc nazwać - rozmową o Fredrze u Łapickiego. Przed dziesięciu z górą laty Łapicki zapraszał na spotkania z G. B. Shawem i przy jeszcze mniejszej ilości "teatru" przekonywał do Shawa, nakazywał nawet lubić go i podziwiać. Przy czym Shawa na scenie nie było, tak jak teraz nie ma Fredry osobowego czy Fredry naśladowanego. Już w pierwszej scenie na bok idą wąsy z historycznego portretu, znika ułańskie czako, coraz więcej natomiast samego Łapickiego, który Fredrze ambasadoruje. Zasługą Hanuszkiewicza jest, że dzięki trafnemu wyborowi mamy teraz na scenie - po dziełach, które dobrze znamy - także i portret intymny autora, którego kontury wypełniły się rysami, gestem, intonacją a nawet improwizacjami Andrzeja Łapickiego.

A reszta - to jest to wszystko, co stwarza konieczną ramę dla Fredry z pamiętnika? Koszta jest rozmaita. Nie tylko więc "kram z piosenkami", jak w pierwszej części widowiska schillerowskiego, ale także coś z bulwaru i z kabaretowego skeczu - a razem show, modne widowisko, z momentami znakomitymi i z partiami wyraźnie niedopracowanymi (jak śpiew czy sceny zespołowe z udziałem pań).

PIĘKNIE prezentuje się żartobliwa dekoracja Mariana Kołodzieja - olbrzymi dąb "genealogiczny" hrabiego Aleksandra, u którego stóp spoczywa kołodziej Piast, a na gałęziach to wszystko, do czego nieco próżny Fredro chciałby się przypisać - więc także portrety wodzów znakomitych, Czarnieckiego czy Jana III. Ten dąb przemienia się czasem i w wierzbę płaczącą, bo opadają jego gałęzie w nader smutnych chwilach napoleońskich rozczarowań, a czasem i w lipę czarnoleską - gdy pisarz dochodzi lat mądrości i chwalebnej autoironii, a czub przerzedza się z włosów i portretów. W ogromnej obsadzie - Gustaw Lutkiewicz i Wojciech Siemion we fragmencie "Nikt mnie nie zna", w epizodzie z "Pierwszej lepszej" Andrzej Kopiczyński i Bożena Dykiel, we fragmentach z "Zemsty", poza czarującym Jubilatem, Kazimierz Wichniarz - rubaszny Cześnik i Daniel Olbrychski - Papkin; zwłaszcza piosenka w wykonaniu Olbrychskiego pozostanie w pamięci jako przykład nieoczekiwanych możliwości, ukrytych w tekstach z pozoru błahych i ogranych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji