Miłość bez pazurów
"Krwawe gody" Jana Szurmieja działają jak reklama kart telefonicznych. Podczas pauzy w foyer Teatru Polskiego widzowie kiwają głowami jak sympatyczne pingwinki, upewniając się, że - tak, tak - naprawdę oglądają dzieło sztuki.
"Krwawe gody" są na pewno bardzo kolorowe, mocno roztańczone i pięknie brzmią, ale są też bez żaru i - paradoksalnie, bo Szurmiej uderza w bardzo wysoki ton promenad, pawan i pochodów - bez kształtu. Poza kilkoma drapieżnymi scenami tańca oglądamy patetyczne i marudne przemarsze wśród tandetnych dekoracji.
Tylko prawdy o miłości brak
Na pozór można się zachłysnąć. Czego tu nie ma: tabun ogierów cwałujący w snach, skoczkowie o tyczce, zdemaskowany Zorro, weselne pochody, pojedynek na noże kuchenne, trójce święte z Velazqueza, wiejski zapiewajło, seksowna śmierć, a nawet kwadryga w zascenium żywcem zdjęta z Wieży Brandenburskiej. I tylko prawdy o miłości tu nie ma jak nie ma klarownej scenicznej formy, która dałaby się przełknąć, nie wzbudzając głośnego już pod koniec I aktu ziewania sali.
Rozumiem, że Jan Szurmiej realizował widowisko przeciw technikom ostrego montażu, przeciw nagłej zmianie planów, przeciw przykrawaniu dialogu do półzdaniowej czkawki - w czym lubuje się telewizja i kino. Ale też sam nie zrobił wiele, byśmy uwierzyli, że szerokie plany, ściemnienia i przeniki są czymś bardziej wyszukanym estetycznie i pobudzającym - jeśli nie rozum, to wrażliwość.
Nie nasza to mowa
Ludzie, których oglądamy, mówią nie naszym językiem o nie naszych emocjach. Rzecz dzieje się gdzieś w latach 20. Panna
Młoda (Marta Bizoń) z czystego pożądania kaleczy obu amantów: oblubieńca i kochanka. Nic dziwnego. Samotność (bohaterka mieszka na pustkowiu) każdemu może pomieszać w głowie, tym bardziej że i matka cud-dziewicy skończyła na dnie studni, a połowę rodziny oblubieńca zasztyletowali krewni kochanka. Widać w Hiszpanii to normalka, bo na scenie ludzie a to popatrują w podłogę i sufity, to mówią do pleców partnera albo tańczą, pracowicie odliczają kroki, zamiast pozwolić uwierzyć widzom, że jest w nich impuls, skurcz, rytm - obojętnie jak to nazwiemy - który ustawia ich los na dramatycznej, wrzącej od namiętności i przesądów równi pochyłej, z której nie można zeskoczyć. Że przyszli na wesele, nie na przedstawienie.
Licha w kolorze
Zabrakło reżyserowi pomysłu. Spoiwa. Taśmy, na której mógłby upiąć - to prawda, że często piękne, jak choćby taniec Żywiołów - obrazki.
Na pewno takim spoiwem nie była chwiejąca się wsparta patykami scenografia. Licha w kolorze, w wykonaniu i w funkcji. Sam zastanawiałem się częściej - gruchnie na ziemię czy nie - niźli rozpamiętywałem, jakie przestrzenie otwierają, a kogo osaczają te zbudowane z dykty spartaczone arkady.
Jednak Jarocki, Lupa czy ostatnio Brzoza przyzwyczaili nas do pewnego standardu operowania światłem w teatrze. To, że słońce świeci z dwóch stron świata, może zdumiewać - ale już przypadkowe cienie na tle, nieporadne, demaskujące aktorów kontry na podłodze, płaskie białe plamy na twarzach aktorów - wszystko to smuci i wywołuje podejrzenia o estetyczne niechlujstwo.
Nie światło i nie scenografia. A kostiumy Zofii de Ines? Tancerzy tak, bo powłóczyste, szeleszczące, efektownie dekoltowane, w pysznych burgundach czy zimnych jak stal szarościach. Sporo w nich pociągających torsów i zmysłowych ramion. Ale już kostiumy aktorów odgapione z "Płatonowa". Powiedzmy szczerze - drugi sort w kroju i wykonaniu. Nawet jeśli słychać w muzyce Zbigniewa Karneckiego dyskrecję stylizacji i brzmienia z Marsalisa, Milesa Davisa, czasem nawet Morricone czy Magalhaesa, ona jedna zapada głęboko i serdecznie. Może dlatego, że niczego nie udaje, lecz po prostu brzmi namiętnie i zmysłowo.
Sztywni, niezręczni
Wszyscy aktorzy są tu jak z drewna. Sztywni, niezręczni, nieprawdopodobni: zrozpaczona Matka (Bożena Baranowska) w rozpaczy zdziera gardło jak przekupka z Dworca Świebodzkiego, a śniąc na jawie, kładzie się spać na podłodze, zakochany Leonardo (Konrad Imiela) siada na scenie, pilnując uważnie, by nie zbrudzić spodni, a w lirycznym dialogu walczy z fryzurą (jaki on ładny - piszczą panienki), goście weselni hasają po scenie jak fordanserzy z "Królowej przedmieścia". To zgroza - ale nikt z bohaterów nie mówi do partnerów, a wielu mizdrzy się do publiczności!
Wyzłośliwiam się, ale też podczas "Krwawych godów" TV wyświetlała po raz n-ty "Seksmisję". A ja byłem zły, że nie oglądam telewizji, że nie słyszę tego wielkiego zdumienia Maksa "jajem o jajo". Może tak prostego bon motu zabrakło Janowi Szurmiejowi, by "Krwawe gody" można było oglądać bezboleśnie.
Starałem się, ale z dwóch godzin w teatrze nie została nawet linijka tekstu, refrenu, który zapamiętałbym na zawsze. Szkoda pracy.