Artykuły

Zygarlicka: Bez czułości

Portret aktorki tworzony jest zwykle na rysunku jej najważniejszych ról. Kiedy przeglądam spis ról zagranych w ciągu dwudziestu dwóch lat przez BEATĘ ZYGARLICKĄ, łapię się na tym, że w zasadzie nie ma w nim tak rozumianych kreacji, z którymi byłaby ona mocno i natychmiast identyfikowana - pisze Artur D. Liskowacki w Dialogu.

1.Portret aktorki tworzony jest zwykle na rysunku jej najważniejszych ról, na szkicu, jaki wyłania się z wizerunku najdoskonalej wykreowanych przez nią postaci. Jakaś Lady Makbet, Ofelia, Raniewska, Nora... Kiedy przeglądam spis ról zagranych w ciągu dwudziestu dwóch lat przez Beatę Zygarlicką, łapię się na tym, że w zasadzie nie ma w nim tak rozumianych kreacji, wybitnych wcieleń, z którymi byłaby ona mocno i natychmiast identyfikowana.

A przecież są w tym spisie role znakomite, stanowiące o wartości i klasie spektaklu, współtworzące go niejako. Tyle że wbudowane weń immanentnie, jako niezbędny, choć wcale nie pierwszoplanowy element. Będące jego częścią, a i dodatkową siłą. Że wspomnę choćby rolę Anny w "Rowerzystach" Volkera Schmidta - wspólnej produkcji Teatru im. Jaracza w Łodzi i macierzystej sceny Zygarlickiej, szczecińskiego Teatru Współczesnego. Przedstawienie to - w reżyserii Anny Augustynowicz - wysoko oceniane było w kraju właśnie za grę aktorską całego zespołu - ale też nie bez kozery to Zygarlickiej przypadły indywidualne nagrody aktorskie czterdziestych czwartych Kaliskich Spotkań Teatralnych i Festiwalu Dramaturgii Współczesnej w Zabrzu.

Jej Anna to postać, zdawałoby się, odległa od potocznego wyobrażenia o aktorstwie Zygarlickiej - jako o sztuce pełnej energii, ekspresji, siły. Jest zdystansowana, chłodna, cyniczna. Ale ten wystudzony, na pozór zimny wizerunek kobiety żyjącej w małżeńskim kryzysie, mimo to opanowanej, biorącej od życia to, czego się po nim spodziewa, ujawnia stopniowo coraz głębsze rysy w psychice bohaterki, pogrążonej w depresji, bezradnej, zagubionej. To bardzo precyzyjnie zbudowana i świetnie poprowadzona rola. Przykład nie tylko dyscypliny aktorskiej - bo Zygarlicka ani przez chwilę nie wysuwa się tu przed szereg, jest częścią tej wielowątkowej opowieści o świecie, w którym relacje międzyludzkie stają się tak straszne, że aż groteskowo powierzchowne, a hipokryzja niszczy nasze związki z innymi i nas samych - lecz i warunków, jakie ma Zygarlicka do kreowania trudnych, złożonych psychologicznie ról.

Grane przez nią kobiety to na ogół postaci mocno zindywidualizowane, ale i zarazem reprezentatywne dla swojego środowiska, wieku, kręgu. Bo aktorstwo Zygarlickiej wydobywa z nich ton osobny, dramatyczny, ale pozostaje przy tym - tak jak w "Rowerzystach" - fragmentem opowieści zbiorowej, opowieści o nas, o tym, jak jesteśmy do siebie podobni.

Toteż jest to aktorstwo wysokiej próby, które właśnie stara się tej próby - by pozostać przy złotniczej metaforze - nie eksponować. Zygarlicka unika gwiazdorskich popisów, wszelkiego: teraz ja. Również poza sceną.

Ma to swoją cenę. Jako że jest dziś jedną z najciekawszych polskich aktorek - nie tylko swego pokolenia - a zarazem, jeśli zestawić to z potencjałem artystycznym i rangą jej scenicznej sztuki, jedną z najmniej znanych, najsłabiej obecnych w świadomości tak zwanego przeciętnego widza.

Dla wielu - choć bywa w kraju ze szczecińskim Współczesnym, z którym związana jest od zawsze, na festiwalach i przeglądach, grywa też na innych scenach i pojawiała się (zbyt rzadko!) w telewizji ("Naczelny" Stiga Larssona i "Agnes" Catherine Anne w reżyserii Anny Auustynowicz, "Emeryt" według Brunona Schulza w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza) i filmie (epizod u Marty Meszaros, Teresa w "Odbitym świetle" Andrzeja Titkowa) - pozostaje cenionym wprawdzie coraz bardziej, lecz wciąż słabo rozpoznawalnym nazwiskiem, "aktorką ze Szczecina". Ale to zdaje się akurat atutem Beaty Zygarlickiej. To ją napędza, dodając energii i pozwalając unikać pułapek, czyhających za utrwaloną przez media obecnością na salonach czy w rankingach, oraz kompromisu, wpisanego w popularność.

- Zygarlickiej nie interesuje na scenie gładkość, uroda, podobanie się widzowi - mówi Zenon Butkiewicz, dyrektor naczelny Współczesnego w latach 1993-2009. - Potrafi się zeszpecić, zbrzydzić, fizycznie obnażyć, by zanurzyć się całkowicie w kreowanej postaci. Nie wiem, co podziwiać w niej bardziej - osobistą odwagę czy profesjonalną zdolność kreacji. Jest to właściwie doskonały splot obu czynników pozwalający stopniować aktorstwo Zygarlickiej: wyraziste, sugestywne, wstrząsające, wielkie...

2.

Ale jakie, gdy spróbować przydać wysokim przymiotnikom konkretu, a scenicznemu portretowi rozpoznawalnych rysów, własnego wyrazu?

Beata Zygarlicka nie jest i nigdy nie była typem amantki. Zwiewnej, eterycznej, słodko lirycznej. Mocny, nieco "przydymiony" głos, którym łatwiej krzyknąć czy zaśmiać się głośno, niż zanucić. Mocna sylwetka. Ale przy tym wszystkim - a może właśnie dzięki temu - grane przez nią postaci bywają niezwykle kobiece.

Wynika to pewnie i stąd, że nie wstydzi się ciała, nasyca aktorstwo cielesnością. Zarówno tą zmysłową, wyzywającą, jak i organiczną, witalną. Jej bohaterki - jakkolwiek banalnie by to zabrzmiało - są z krwi i kości. Zygarlicka jest na scenie niezwykle wiarygodna.

Właśnie, jest. Jej obecność zawsze znaczy. Nie jako znak, a wyzwanie - dla widza, dla scenicznych partnerów.

Silna, dynamiczna, ostra, prostacko pospolita, potrafi jednak znaleźć w swych postaciach niezwykłą delikatność, kruchość, osobność. Tym bardziej widoczną, że ukazaną w kontraście do zewnętrznych atrybutów siły i przy rezygnacji z łatwej, na pozór wpisanej w jej emploi ekspresji. Dlatego mogła grać ordynarną Karczmarkę w "Kubusiu Fataliście", ale i "Różę" w Małym Księciu.

Ma w dorobku kilkadziesiąt ról - od drobnych, po pierwszoplanowe, w tym te, które mogłyby wskazywać na jej gwiazdorską pozycję (Muza w "Wyzwoleniu", lecz właśnie Muza pełna autoironii) - w spektaklach Anny Augustynowicz przede wszystkim, ale i Waldemara Zawodzińskiego, Pawła Kamzy, Tomasza Mana, Wiesława Górskiego, Marka Pasiecznego, Justyny Celedy, Marcina Libera, Mateusza Przyłęckiego.

Ceniona w swoim mieście (liczne nominacje w Plebiscycie Bursztynowy Pierścień) ma też na koncie kilka nagród i wyróżnień ogólnopolskich (w tym niedawne - w Ogólnopolskim Konkursie MKiDN na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za rolę w "ID" w reżyserii Marcina Libera). Mało, jak na klasę je aktorstwa, ale może jest to w jakiejś mierze - ujmując rzecz paradoksalnie - jego znak rozpoznawczy. To, wciąż jeszcze, aktorstwo nie w pełni rozpoznane, docenione.

Zygarlicka zresztą podkreśla, że irytują ją wyróżnienia, za którymi nie idzie rzeczywista komunikacja między sceną a widownią, które są tylko znakiem popularności, sympatii dla aktora. Do jakiego stopnia jest więc aktorką spełnioną, znającą swą wartość i miejsce w teatrze?

3.

Grała kiedyś - w teatralnej koprodukcji - na wyjeździe. Na scenie z tradycjami. W przerwie próby usiadła w bufecie przy którymś z wolnych stolików. Od innego stolika obserwował ją starszy, dystyngowany aktor z miejscowego zespołu. Z grzecznym uśmiechem, ale i coraz widoczniejszym zniecierpliwieniem. Wreszcie nie wytrzymał. Podszedł i zapytał:

- A pani wie, że to jest moje miejsce?

- Tak? - zaciekawiła się uprzejmie - Nie wiedziałam. - I została tam, gdzie siedziała.

Kiedy kolejnego dnia zjawiła się w bufecie, wybrała to samo miejsce. Bo było wolne i chciała usiąść właśnie tam.

Teatralne hierarchie, sztuczne przejawy przywództwa, celebrowane konwenanse - szczególnie w teatrze - właśnie dlatego, że to teatr, miejsce, które jest wymarzoną glebą dla kłamstwa, udawania, rutyny - prowokują ją, są sygnałem do natychmiastowego sprzeciwu. Nie z pustej przekory. Dla zasady. Przeciw tym pozorom zasad.

A poczucie wartości własnej? Świadomość własnej zawodowej pozycji?

Nie ma powodu udawać, że Zygarlicka od początku była w czołówce. Że od pierwszych ról miała to coś, co ma dziś. Swoje miejsce. Nie w bufecie, ale na scenie. W zespole.

Pochodzi ze Świnoujścia (mówi z uśmiechem: "Ja jestem patriotka zachodniopomorska"). Nie myślała o aktorstwie. Dodaje dziś: nie myślałam poważnie. Były jakieś konkursy recytatorskie, ale żadnych tęsknot, żadnego poczucia misji. A raczej - była tęsknota, potrzeba, lecz taka, której sens zrozumiała dopiero po latach.

Pierwsze podejście do szkoły teatralnej (Studium Aktorskie w Gdańsku) było nieudane. Pracę w teatrze zaczęła od zespołu pomocniczego (1982). Na kolejny start do szkoły namówili ją - jak podkreśla - koledzy.

Na egzaminie Ewa Lassek spytała Zygarlicką, czemu chce być aktorką? Uzasadnione, choć banalne pytanie, odpowiedź bywa zwykle rutynowa.

- A ja na to - mówi Zygarlicka - że chciałabym mieć taką pracę, do której się chodzi na dziesiątą. Wstydziłam się mówić o ideach. I nie wiedziałam, co powiedzieć, żeby nie zabrzmiało pretensjonalnie. A Lassek, wielka, poważna aktorka, zaskoczona, zapytała z nadzieją: To może ma pani jakieś rodzinne związki z teatrem? Na co ja: Tak, pochodzę ze znanej cyrkowej rodziny. - A ona - uspokojona chyba - to ja wpiszę, że na decyzję miał wpływ cyrk.

- Uważaj - ostrzega mnie z uśmiechem ktoś, z kim rozmawiam o aktorce Beacie Zygarlickiej. - Ona ma osiem życiorysów. I każdy prawdziwy! - Jaja sobie na tym egzaminie robiłam - śmieje się Zygarlicka - Teraz wiem, że w teatrze od początku chodziło mi o to samo, co dziś. Żeby rozmawiać. Bo ja w gruncie rzeczy jestem nieśmiała. A nie umiem żyć bez rozmowy z innymi. Teatr mi to umożliwia. To jego sens. Rozmawiać. O najbardziej intymnych sprawach. A bez odsłaniania prywatności. Być innym, kimś zupełnie innym, każdym.

Krakowską PWST Zygarlicka ukończyła w 1988 roku i wróciła do Szczecina, do Współczesnego. Ale końcówka dyrekcji Ryszarda Majora nie była dobrym czasem dla tej sceny, więc i porą na efektowne debiuty. U Bogusława Kierca, jak przyznają koledzy z zespołu, też sobie nie pograła. Bo to nie był "Jej" teatr. Ale to za kadencji Kierca właśnie, w roku 1991, zagrała pierwszą ważną rolę. Młodą w "Klątwie" w reżyserii Anny Augustynowicz.

4.

Z Anną Augustynowicz znały się jeszcze z PWST. Ale gdy początkująca reżyserka przyjechała do Szczecina, nie wiedziała, że Zygarlicka już tu jest. Ucieszyła się z tego spotkania.

- Ona już w szkole była wyzwaniem dla kolegów reżyserów - mówi dziś Anna Augustynowicz. - Wszyscy znali jej energię. Tę osobowość, z którą przy pracy na scenie trzeba się było, ale też bardzo chciało się, zmierzyć.

Pamiętam tamtą Młodą z "Klątwy". Godną, a bez patosu. Dramatyczną, ale bez histerii. A przede wszystkim wiarygodną psychologicznie.

Zygarlicka prosiła wtedy o pomoc przy budowaniu tej roli znajomego psychologa, Jana Wdowiaka. Wdowiak zmarł; nagle, młodo, a ona - nie tylko przy pracy nad rolą - wciąż sięga po książki z dziedziny psychologii. Jest dociekliwa, uparta w dokopywaniu się swojej prawdy. - Nie daje się zbyć reżyserowi byle uwagą- mówi Augustynowicz. - Nie pozwala mu usnąć. Jest bardzo wymagająca, ale gwarantuje lojalność i wspaniałą współpracę. Niektórzy dodają: - Pod warunkiem, że reżyser jest silny. Że jest dla niej partnerem. Nie, nie dlatego, że słabemu zrobi krzywdę czy złośliwość. Wprost przeciwnie, sama jest silna, więc próbuje wziąć wszystko na siebie, i na własnych plecach przenieść niedającego sobie rady. Jednak dla przedstawienia nie może z tego wyniknąć nic dobrego.

Ale takie sytuacje to we Współczesnym rzadkość.

Dla Zygarlickiej formuła teatru Anny Augustynowicz okazała się zresztą znakomitą przestrzenią artystycznej realizacji. Realizacji właśnie, nie: samorealizacji. Można rzec, że między reżyserką i aktorką tworzy się niezwykle, intuicyjne wprost porozumienie. Dalekie od wszelkiego kumoterstwa, czasem nawet na granicy sporu czy swoistej rywalizacji, ale bardzo twórcze, intensywne poznawczo.

To właśnie w przedstawieniach Anny Augustynowicz aktorstwo Zygarlickiej nabiera tej charakterystycznej mocy i delikatności zarazem, emanuje artystyczną szczerością, śmiałością i warsztatową precyzją. Kształtują ją role w kameralnych, a pełnych napięcia, dramatach psychologicznych, których bohaterki to młode współczesne kobiety, twarde na zewnątrz, ale zmagające się ze sobą; role niejednoznaczne, żywe: Anna w "Naczelnym" (1993) i Bibi w "Siostrach, braciach" (1995) Stiga Larssona, Jo w "Bez czułości" Clare McIntyre4 (1995). Kolejnym krokiem w tym porozumieniu pomiędzy reżyserką i aktorką - a równocześnie w uzyskiwaniu własnego wyrazu, scenicznej pewności siebie i świadomej wszechstronności - była rola Pani Gollfeuer w sztuce "Moja wątroba jest bez sensu" Wernera Schwaba (1997). Na swój sposób "kostiumowa", choć - jak słusznie zauważa Butkiewicz - właściwie bez kostiumu (mimo że suknia była stylowa), a raczej ubrana w "uniform teatru Augustynowicz". Widoczna bardziej w języku, w konstrukcji postaci niż w stroju. Kostium nakładany zawsze po to, by było widać dokładniej, jak bolesną nagość skrywa, jak krępuje, zniewala konwencją, formą. Ile pod nim człowieka.

Były i porażki; może obopólne, tak samo jak i zmagania. Augustynowicz wspomina o trudnej pracy nad "Polaroidami" Marka Ravenhilla6 (2002), będącymi dla Zygarlickiej przejściem z ról (nomen omen) Młodych w sceniczną, a i życiową dojrzałość. Zygarlicka mówi o swoich porażkach tak: - Całe pasmo klęsk w tych przedstawieniach, kiedy nie pomogłam nikomu. Ani spektaklowi, ani swoim partnerom, ani sobie.

A role najlepsze, najpiękniejsze spełnienia? Ważne to, co przed tobą. Każda kolejna rola jest przygodą, tą najważniejszą, najtrudniejszą.

Zygarlicka waha się, niezadowolona z deklaratywnej, brzmiącej trochę płasko i chwacko ogólnikowości. Śmieje się: - W "Pinokio" grałam Kunę. Kunę! Ale jaką! Ja byłam wtedy najwspanialszą kuną na świecie.

5.

Można by napisać, że Beata Zygarlicka najlepiej czuje się w repertuarze współczesnym, z dala od klasyki, że bliższe są jej postaci z dramatu niż z komedii, że woli "rozebrać" postać niż się w nią "ubrać". To prawda. Ale i uproszczenie. Ma znakomity warsztat aktorski, dobrze sobie radzi z wierszem, z konstrukcją postaci. Balladyna, Doryna, pani Dobrójska, a i kocmołuchowata Zuzia w "Damach i huzarach", i komiczna Margarita Pierieswietowa w "Samobójcy", i ksiądz na hulajnodze w "Zemście", i autoironiczna Muza w "Wyzwoleniu" - jej aktorstwo wymyka się prostym klasyfikacjom, ograniczeniom; unika zamykania w formułki.

Wydaje się też, że im wyższą zyskuje rangę, tym Zygarlicka gwałtowniej ucieka. Od "swego" typu, koturnu, scenicznego specialite de la maison. Nie ma w tym jednak niczego z szarpania się, miotania wśród konwencji, poszukiwania na siłę odmiany, formy. Jest konsekwencja. Profesjonalny szacunek do teatru. Ale i nieufność wobec jego masek, dekoracji. Jest i nieustanna ciekawość, jest i swego rodzaju lęk przed zadomowieniem w swoim zawodzie. W jego użytkowej atrakcyjności.

- Największym problemem dla aktora jest jego własne ego - mówi. - Jeśli aktor zacznie się sobie podobać, zacznie zabawiać sobą publiczność, to koniec. Koniec aktora, koniec rozmowy.

W Czarującym korowodzie" Wernera Schwaba w reżyserii Justyny Celedy (2007) Zygarlicka gra kilka postaci: Kurwę, Fryzjerkę, Panią Domu, Młodą kobietę, Sekretarkę, Aktorkę. Gra brawurowo, mocno, nie przekraczając jednak granicy gry, zgrywy, nie szuka efektu szoku, nie bawi się tanią wulgarnością. Przy całym bogactwie wykreowanych w tym przedstawieniu postaci potrafi w nich znaleźć wspólny mianownik - jest kobietą, plugawą i plugawioną. Kobietą w roli kobiety. Sprowadzoną do roli kobiety. Do parteru, na dno. Bo kobiecość jej bohaterek - cielesna, mocna - ma często wymiar erotyczny, emanujący seksualnością (nie bez kozery w "Pożądaniu schwytanym za ogon" Picassa grała postać o imieniu Kuszątko) - ale i brutalnie odzierający z kulturowej konwencji. Z seksualnego sztafażu, szantażu.

Różnorodność, wszechstronność aktorstwa Zygarlickiej jest w istocie próbą dotarcia do istoty właśnie. Istoty rzeczy, istoty człowieczeństwa.

Mocnym tego potwierdzeniem jest rola Heidi/Andreasa w "ID" Marcina Libera (2009). Rola oparta na autentycznym życiorysie niemieckiej sportsmenki - poddanej dopingowej tresurze i zmieniającej się w mężczyznę. Rola tragiczna, głęboka, choć grana na pozór prostymi środkami. Wpisanymi zresztą w na poły reporterski tekst.

- Beata utwierdza mnie w mojej teorii, że aktor jest poza wiekiem i płcią - mówi Anna Augustynowicz. - Płeć to przecież także kreacja. - Płeć to kostium - potwierdza, w innej rozmowie Zygarlicka. Ale kiedy kostium wrasta w skórę, jego zrywanie boli. Ma boleć? Ważne, żeby bolało w jakiejś sprawie.

Rozmawiam z Beatą Zygarlicką w czasie, gdy ma próby "Tanga". Zagra w nim Edka. Jeszcze jeden krok dalej? Za daleko, za blisko?

Nie ma pewności. Jeszcze nie wie. To też ważne. Nie wiedzieć, żeby pójść dalej. I może się dowiedzieć.

- Beata wciąż jest w drodze - zauważają z aprobatą ci, którzy docenili to, co już osiągnęła, ale sądzą, że najlepsze jeszcze przed nią.

6.

- Rzadko zdarzają się aktorzy tacy jak Beata - mówi Anna Augustynowicz. - Ona ma naturalny wdzięk, tę niezwykłą urodę wewnętrzną. Ale jest też w niej cecha szczególna, ta "przezroczystość", która sprawia, że można z nią zrobić wszystko. Ale to nie jest narzędzie, plastelina! Przeciwnie. Jej nie można niczego narzucić. Jest wolna, niezależna, ale w ramach reguł i właśnie dzięki nim. Buduje swoje role na zasadzie kontrapunktu. Nigdy nie gra "wyobrażenia postaci". Zaczyna właśnie od rozbicia tego lustra. Przechodzi na drugą stronę, dopiero tam szuka, od środka, od tego, co ukryte. Niewidoczne.

Swojego wizerunku też nie pielęgnuje. Nie chce się podobać po to, żeby się podobać, a zwłaszcza przypodobać. Publiczności, krytykom. Ale nie ma w tym gestu. Jest w tym sobą.

Od lat jest buddystką. Żadna fascynacja, zastrzega, żadna egzaltacja. Wybór. Racjonalny, bo buddyzm to racjonalne widzenie świata. I siebie.

Jestem aktorką, mówi, bo jestem buddystką. Znam różne techniki. Wiem, jak rozgrzać ciało, umysł. Jak znaleźć dystans. Uciec od tego, czym nas karmi świat. W którym wciąż czegoś pożądamy, pragniemy. Przerażeni, że możemy to utracić. I cierpimy z tego powodu.

Ale mówi, że nie ma złudzeń, by cierpienia udało się uniknąć. Można je co najwyżej ograniczać, kontrolować siebie. - Mam taką koszulkę - mówi, - Z napisem: "No mercy". Zero miłosierdzia. Bo we mnie nie ma za grosz miłosierdzia. Ale jest współczucie. I z tego właśnie jest we mnie wszystko. Moje życie, moje aktorstwo.

Wszyscy, z którymi rozmawiam o Beacie Zygarlickiej, podkreślają, jak ważna jest dla niej w teatrze zespołowość. Jest w pracy radykalna w sądach, ale nigdy fałszywa. Potrafi zejść na drugi plan. Po to, by pomóc innym. Nie dla altruizmu. Z poczucia odpowiedzialności za teatr. Tak to przynajmniej układa się w słowa. Trochę gładko. A ona, na co dzień, używa raczej słów szorstkich, mocnych. Ale chociaż tak to się układa, Zygarlicka nie robi z tego układanki, przedstawienia. Robi swoje.

W "Zatopionej katedrze Gerta Jonkego (2008), sztuce trudnej, zimnej, ale też bardzo poetyckiej, którą Anna Augustynowicz przygotowała z młodzieżą z krakowskiej PWST, Zygarlicka, wraz z Arkadiuszem Buszką, też robiła swoje. Wspólne. Również grała, a raczej towarzyszyła tej realizacji i była na scenie w roli bez słów. Jej zadania pozasceniczne były jednak o wiele ważniejsze. - Beata pełniła - jak mówi Augustynowicz - rolę pośredniczki między młodymi, nieco zagubionymi aktorami, a nią, uznaną reżyserką z innego pokolenia, dyrektorką. Znalazła z nimi wspólny język. Przekazała im mnóstwo energii. Nigdy bym sobie nie dała bez niej rady - podkreśla Augustynowicz.

Ale w życiu, jak w teatrze, bywa różnie.

- Wysłała mnie kiedyś dyrekcja, żebym sobie zrobiła kartę zdrowia. Bo to konieczne, takie przepisy. Co robić, poszłam. - opowiada Zygarlicka. - A było to po porannym przedstawieniu "Balladyny", dla szkół. Tak też bywa w teatrze. Przebrałam się w swoje ciuchy, zmyłam szminkę. Wpadam do przychodni, wiadomo, okaz zdrowia jestem. Mierzą mi ciśnienie. I lekarz do mnie: Chwileczkę, musimy zrobić EKG. Bez tego karty nie wydam. Ja się wkurzam: Jakie EKG, po co?! A on: Proszę się uspokoić, jest pani nadmiernie pobudzona. No to się wkurzam jeszcze bardziej: Człowieku, ja od godziny jedenastej rano zabijam! Mam na rozkładzie siedem osób, i samą mnie szlag trafił, a pan mi karze się uspokoić? A on nic, kazał mi przyjść za trzy miesiące - śmieje się Zygarlicka. - Idę z tym do dyrekcji, a Zenek Butkiewicz mówi: - No, cóż, drugi raz idź do przychodni po bajce.

Ta "Balladyna" była zresztą dwanaście lat temu. Na dziś jest inna bajka.

- Byłam wtedy młodą dziewczyną, i zobaczyłam, jak przejeżdża obok mnie, w wypasionej terenówie, taka rycząca czterdziestka. Takie stare pudło w takim pięknym aucie... A dziś jechałam tu swoim land roverem i zobaczyłam na chodniku piękną, młodą dziewczynę. Patrzyła na mnie. Roześmiałam się i pomachałam jej ręką. Bardzo chciałam, by potrafiła zobaczyć siebie na moim miejscu. Żeby uwierzyła, że tak będzie. I że ona też zobaczy wtedy młodą, idącą gdzieś chodnikiem, przed siebie.

7.

Opowieści się splatają w różne puenty, a ja próbuję wyplątać z niej jakąś swoją, znaleźć w tym jakąś miarę, rys osobny, tę ostateczną, wyraźną kreskę do portretu. I znajduję ją - być może - w ostatniej roli Beaty Zygarlickiej na szczecińskiej scenie. Gra Córkę i Narratorkę w "Utworze o Matce i Ojczyźnie" Bożeny Keff w reżyserii Marcina Libera. W duecie z Ireną Jun. Znakomitym duecie, uzupełniającym się, skontrastowanym. Zygarlicka jako Usia jest oszczędna w środkach, skupiona i szczera. Wytarty związek frazeologiczny: szczera do bólu - ma tu swój sens. W tej bardzo prywatnej opowieści o Polsce i Żydach, o nas i o Innych, o odrzuceniu i pamięci, miłości i ucieczce w nienawiść, niepamięć, strach.

Na małej scenie Malarni, blisko publiczności. Ale nie tylko dlatego blisko, że scena mała. Prawie umowna, między nami, widzami. Zygarlicka umie sprawić - i sprawia to często, że granica między nią a nami znika. Ale to nie jest aktorstwo "prywatne". Granie "sobą". Kokietowanie intymnością.

To ten rodzaj bezpośredniości, który nas obchodzi, niepokoi, porusza. To wiarygodność, która każe uwierzyć, że postać na scenie to nie rola, ale człowiek. Ktoś, kogo znam. Poznaję. Rozpoznaję. W sobie również. Bez czułości, czasem z lękiem, ale i z nadzieją.

***

Autor jest poetą, prozaikiem, autorem utworów dia dzieci, eseistą, krytykiem teatralnym. Pracował w redakcji tygodnika "Jantar", "Morze i Ziemia" i w redakcji "Kuriera Szczecińskiego". Współpracuje z miesięcznikiem "Teatr", dwumiesięcznikiem "Pogranicza" oraz z "Twórczością". Ostatnio wydal miedzy innymi zbiór opowiadań Capcarap (2008) i tom wierszy Po sobie (2010).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji