Artykuły

Błyszczące papierki

Ostatnio powodzeniem cieszy się sposób "na srokę", który polega na tym, że nowo mianowany dyrektor teatru deklaruje otwartość na nowe propozycje i czeka - pisze Elżbieta Baniewicz w Twórczości.

Różnie, jak wiadomo, prowadzi się teatr, można zacząć od sformułowania programu i do jego realizacji szukać wykonawców, można też zespół wykonawców dziedziczyć wraz z miejscem i trzeba dla niego wymyślić propozycje. Obie metody są dość żmudne i czasochłonne, a żadna z nich nie gwarantuje sukcesu. Przynajmniej w pierwszych sezonach. Zanikają zatem na rzecz zabiegów bardziej spektakularnych. Ostatnio powodzeniem cieszy się sposób "na srokę", który polega na tym, że nowo mianowany dyrektor teatru deklaruje otwartość na nowe propozycje i czeka. Na reżyserów mianowicie, którzy jak sroki zniosą mu kolorowe papierki, przepraszam, propozycje repertuarowe. Im bardziej błyszczące, tym lepiej, gdyż publiczność i krytyków trzeba z punktu potraktować czymś bardzo modnym, a przynajmniej znanym. Dobrze już na pierwszej konferencji prasowej rzucić kilka światowych nazwisk, które się przyciągnie do współpracy, żeby od razu było wiadomo, że prowadzić będziemy teatr co najmniej europejski. Dla nowego image ważne są przecież tak zwane ambitne plany i szumne zapowiedzi.

Opisałam tu schemat, wedle którego działa nowo powołany dyrektor Teatru Studio, Grzegorz Bral (nie on jeden zresztą). Artysta związany był przez lata z zespołem Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego. W roku 1996 założył wraz z Anną Zubrzycką Teatr Tragon, przemianowany dwa lata później na Teatr Pieśń Kozła. Działający we Wrocławiu zespół Brala, tancerza, choreografa, najgrubiej mówiąc, zajmuje się przede wszystkim powrotem do źródeł teatru, badaniem dawnych technik wokalnych, zapomnianych obrzędów i rytuałów. Pokazywany w Studio "Macbeth" tegoż zespołu jest godzinnym widowiskiem taneczno-muzycznym, rozpisanym na siedmioro wykonawców pochodzących ze Szkocji, Walii, Anglii, Finlandii i Polski, w którym angielszczyzna Szekspira pełni rolę partytury wokalno-recytatorskiej dla przekazywania emocji. Emocji, które pomagają raczej odczuwać sensy tragedii niż je pojmować rozumem, zwłaszcza że tekstu, w oryginale szesnastowiecznym, i tak nikt nie rozumie i nie jest on zapewne konieczny dla odkrycia muzyczności w poezji pana Williama. Przedstawienie powstało we współpracy z Royal Shakespeare Company, w 2007 roku zaprezentowano je w Stratfordzie i od tego czasu gości na festiwalach teatralnych w Europie. Podobnie jak poprzednie, Lacrimosa, które zdobyło w 2004 roku nagrodę na Fringe Festiwal w Edynburgu, jest wizytówką artystyczną twórcy.

Nie znaczy to jednak, by Grzegorz Bral, mimo swych niewątpliwych sukcesów na forum międzynarodowym, był najlepszym kandydatem na dyrektora Teatru Studio, który, o ile wiadomo, nie ma zamiaru się przekształcać w teatr alternatywny, a jego aktorzy zmierzać do poszukiwania źródeł i rytuałów. Pod nazwą "teatr" kryją się bardzo różne propozycje pochodzące z zupełnie odmiennych porządków myślenia, wymagające innego zestawu lektur, ćwiczeń, pomysłów artystycznych. Nominacja Brala miała natomiast zapewnić kontynuację dorobku jego artystycznych patronów: Józefa Szajny i Jerzego Grzegorzewskiego. Miała także wyprowadzić teatr z kryzysu, w którym pogrążony był od kilkunastu lat. Odpowiedzialny za to jest Zbigniew Brzoza, który przez dziesięć lat dyrekcji doprowadził instytucję do kompletnej zapaści artystycznej, a tym samym frekwencyjnej; pod koniec jego urzędowania na spektakle przychodziło po kilkanaście osób. Jedyne udane przedstawienie z czasów jego dyrekcji, Godzina, w której nic o .sobie nie wiedzieliśmy nawzajem według Petera Handkego, to chyba zbyt mało na dekadę kierowania placówką artystyczną.

Bartosz Zaczykiewicz, następca Brzozy, przez dwa i pół sezonu nie wyprowadził Teatru Studio z zapaści. Postawił na jednego reżysera. Marka Fiedora, który nie tylko nie uratował artystycznie teatru, ale przez perypetie z prawami autorskimi do "Kusiciela" Hermana Brocha raczej go pogrążył. A zapowiedzi kilka lat temu też były obiecujące.

Mija rok od mianowania nowego dyrektora, a wielkich zmian nadal nie widać. Nie pojawił się zapowiadany Alvis Hermanis ("okazało się", że wolne terminy ma za sześć lat), brytyjska reżyserka o rosyjskich korzeniach, wieloletnia asystentka Andreja Tarkowskiego, też nie zrobi w nadchodzącym sezonie Szekspira. Grzegorz Bral nie doprowadził do premiery "Czarownic z Salem" Arthura Millera ani "Scen z życia małżeńskiego" Ingmara Bergmana, ani "Króla Leara", jak zapowiadał. Nie wiadomo, czy zrealizowałby owe spektakle ze swoim alternatywnym, międzynarodowym zespołem Pieśń Kozła, czy namówiłby na działanie aktorów Teatru? O efektach anonsowanej współpracy z dawną Komuną Otwock też niewiele wiadomo, podobnie jak o sztuce "Romeo i Julia" w reżyserii Redbada Klynstry czy spektaklu Pawła Passiniego o Artaudzie. Ten ostatni podobno ma szanse realizacji wiosną tego roku. Na tym lista propozycji nowego dyrektora z czasów, gdy obejmował swą funkcję, się kończy; pozostaje obietnica kontynuowania działalności Szajny i Grzegorzewskiego na tyle enigmatyczna, że niemożliwa do rozliczenia, i kolejna - przekazywania pozytywnej energii.

Być może jako wynik owej pozytywnej energii powstała premiera "Księżnej d'Amalfi" Johna Webstera w reżyserii dyrektora teatru w Legnicy, Jacka Głomba. Wątpię, by zapewniła ona choćby lepszą frekwencję, jest to bowiem widowisko zrobione tak banalnym ściegiem, że dusza boli. Przestrzeń kolejnych miejsc akcji wycinają reflektory, co przypomina estetykę sprzed kilku dziesiątków lat, podobnie jak forma kostiumów książęcego dworu. W tym nieskomplikowanym entourage aktorzy opowiadają historię owdowiałej młodo księżnej, która w tajemnicy przed braćmi poślubiła swego poddanego i urodziła mu trójkę dzieci. Bracia odkrywszy "zdradę" stanu, pozostali nieugięci w swej zemście, rozbili rodzinę. Biedna Księżna d'Amalfi ze zgryzoty po stracie dzieci i męża została sama, ale niezłomnie broniła swego prawa do szczęścia. Dramat Webstera jest krwawą, okrutną tragedią, a na scenie zyskał formę nieco dziwnej baśni, w której bohaterowie recytują teksty tak, jakby mieli wyłączone emocje, w każdym razie na tyle grzecznie i bezbarwnie, że widz nie jest w stanie przejąć się nieszczęściem młodej dziewczyny w roli księżny. Rysunek psychologiczny postaci został uproszczony do maksimum, trudno więc, by poruszały prawdą przeżyć. Ale aktorzy mogliby zadbać choćby o wiarygodność obyczajową, na przykład w scenie uwięzienia, gdy bracia postanowili otoczyć siostrę szaleńcami, by zachwiać jej bohaterstwem. Reżyser umieścił Księżnę w dużej szafie bez tylnej ściany. Perfidia rodowej zemsty bierze w łeb, gdy się ogląda biedaczkę skuloną w otwartej na przestrzał szafie, przez którą a to ktoś przelezie, a to ktoś inny wdrapie się na jej szczyt i będzie stroił dziwne miny, a jeszcze kto inny będzie biegał dookoła. Widz z tej sceny grozy ani szaleństwa nie odczyta. Z innych zrealizowanych w podobnej konwencji też nie, więc nie bardzo wiadomo, dlaczego sztuka znalazła się w repertuarze.

Jego jaśniejszym punktem stała się (bynajmniej nie optymistyczna), komedia o duszy niemieckiej, czyli "Przed odejściem w stan spoczynku" Thomasa Bernharda, z którą zmierzył się absolwent krakowskiej reżyserii, Michał Kotański. Zaufał autorowi i aktorom, wobec czego obserwowanie trójki starzejącego się rodzeństwa potrafi postawić włosy na głowie z przerażenia. Klara, Vera i Rudolf zostali na siebie skazani, żyją właściwie poza społeczeństwem, jeśli nie liczyć głuchoniemej dziewczyny ze wsi, która pomaga starszej siostrze w prowadzeniu domu. Młodsza,

Klara, jako dziecko przeżyła amerykański nalot bombowy na szkołę dwa dni przed zakończeniem wojny, ale została ranna i od tego czasu porusza się na wózku inwalidzkim. Z przekonań jest socjalizującą anarchistką, w tajemnicy przed bratem pochłania lewicowe gazety i książki, z lubością dezawuuje poglądy starszego rodzeństwa. Rudolf Hóller, prezes sądu, który utrzymuje obie siostry, za kilka miesięcy przejdzie na emeryturę. Wtedy być może pojadą razem na wakacje. Na razie, czyli od kilku dziesiątków lat, życie upływa im na wzajemnych oskarżeniach, prawieniu sobie złośliwości i rzucaniu tak zwanej prawdy w oczy oraz zabawie w swego rodzaju teatr. Raz w roku w dniu urodzin Himmlera, z którym Rudolf spotkał się w czasie wojny jako zastępca komendanta obozu, urządzają sobie święto. I tylko Klara swoimi poglądami może je popsuć, ale przeważnie stara się dostosować do sytuacji. Wtedy wracają dawne dobre czasy, Rudolf w mundurze SS, Vera w wieczorowej sukni zasiadają do uroczystej kolacji z szampanem, w czasie której po raz enty oglądają album ze zdjęciami, słowem, chwile chwały brata i biednej ojczyzny. Wprawdzie za działalność na froncie wschodnim po wojnie musiał się ukrywać, ale wspierała go dzielnie, ofiarowując kazirodczą miłość, starsza siostra. To już przeszłość, o której wspomina się, jakby była niezawinionym cierpieniem, podobnie jak nie nazywa się działalności brata w SS zbrodniczą. Owszem, zabijał Żydów, bo nie było pod ręką nikogo, kto mógł go w tym wyręczyć, ale nie czuje się winny. Dziś jest znów szanowanym obywatelem, urodziny faszystowskiego idola obchodzi wprawdzie za zasłoniętymi szczelnie kotarami, ale wierzy wraz z ukochaną Verą, że niedługo nadejdą lepsze czasy, a zniszczona amerykańskimi nalotami ojczyzna odzyska dawną potęgę. Uprawiając swój teatr, wszyscy zaklinają rzeczywistość, grają po to, by zaprzeczyć faktom, unieważnić prawdziwą klęskę nazistowskiego myślenia.

Sztuka wybitnego austriackiego pisarza boli, jątrzy, nie daje o sobie zapomnieć, wywołuje dziesiątki pytań, sprzeciwów, odruchów oburzenia, politowania, grozy, współczucia, a nade wszystko przerażenia. Oto mentalność niemieckiego drobnomieszczanina nie zginęła wraz z klęską Fuhrera, lecz żyje utajona w podziemiach duszy, w najdalszych zakamarkach umysłów, by w dogodnej chwili odrodzić się jak hydra, jak burza pretensji i oskarżeń, która urośnie w siłę i pociągnie za sobą tłumy. Wszystko to dzieje się, i już poprzednio zdarzyło, w społeczeństwie demokratycznym, co Bernhard wielokrotnie podkreśla. Mogło się zdarzyć, gdyż język ideologów odkleił słowa od ich pierwotnych znaczeń; ludobójstwo można było nazwać enigmatycznie ostatecznym rozwiązaniem, a Żyda parchem, czyli odebrać mu poczucie człowieczeństwa. Słowa i tylko słowa, a jednak to one potrafią zabijać skuteczniej niż broń, bo zdolne są unicestwiać instynkt moralny.

Sztuka Bernharda przeraża, ukazuje stałe zagrożenia demokracji, manipulację obecną w procesie rządzenia, a przynajmniej łatwą do użycia. Spektakl zagrany przez aktorów powściągliwie, dzięki temu dramatycznie. Słowa uznania należą się zwłaszcza gościnnie występującej Ewie Dałkowskiej za postać Very. strasznej w swym samozakłamaniu, inteligentnej skądinąd kobiety, osoby okaleczonej, bardzo nieszczęśliwej. Agnieszka Roszkowska (także występująca gościnnie) jako Klara była dla niej pełnowymiarową partnerką, skupioną, pełną duchowej niezależności i siły, choć kalectwo bohaterki ograniczało jej środki wyrazu. Rudolf Mirosława Zbrojewicza budził przerażenie i współczucie, nie wiadomo czym bardziej: swą wiarą w faszystowskie hasła, brakiem inteligencji, pychą, perwersją czy zakłamaniem? Z pewnością cała trójka aktorów wykonała swe role z głębokim zrozumieniem intencji autora. Z czego można wyciągnąć wniosek, że obcowanie z mądrym autorem, który na dodatek ma nieskażony instynkt moralny, opłaca się i aktorom, i widzom; buduje porozumienie w ważnej sprawie.

Propozycja Michała Kotańskiego okazała się ważna i trafiona, ale srok reżyserów krążą po naszym teatrze całe chmary i znoszą dyrektorom, Internetem, pocztą tudzież osobiście, dziesiątki, setki propozycji. Dlatego dobry dyrektor powinien mieć złe usposobienie - większość błyszczących papierków wyrzucać do kosza. Być może rolę czarnego charakteru spełni w Teatrze Studio Janusz Majcherek zatrudniony jako doradca literacki. Krytyk na tyle doświadczony, by wiedzieć, co błyszczy tombakiem i z jakiej mąki chleba nie będzie. Rok temu pisał: "Byłbym rad, gdyby w nowym Teatrze Studio powróciła metafora i powstała przestrzeń dla wyobraźni i myśli. I gdyby ten teatr stał się - wielka to dziś rzadkość - teatrem ludzi dorosłych". Januszu! Też bym tego chciała, więc walcz, jak możesz, bo jeśli nie Ty, to kto, i jeśli nie teraz, to kiedy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji