Artykuły

Middle class

A więc istnieje pod koniec, nie oszukujmy się, naszego stulecia dramat mieszczański? Solidny, przynajmniej na pozór, choć może nie tak zacny, jako niegdyś na starcie bywało, bo podszyty freudyzmem, który wyparł pierwotną drapieżność społeczną. Ach, gdzie to jest, gdzie przetrwał ten przenicowany na piekiełko, ale przecież raj? Gdzieżby, jak nie w Anglii. Mogą go sobie ignorować z wyżyn tzw. teatru absurdu przebrzydli intelektualiści w rodzaju Pintera; próbkę (wyśmienitą) dał nam ostatni spektakl prezentowany przez scenę "Teatru TV na świecie" (zob. recenzja w poprzednim numerze "Anteny"). Natomiast inżynierowie dusz, działający z uprawnienia middle class, nie poddają się tak łatwo, o czym mogliśmy się przekonać oglądając "Taniec rodzinny" Felicyty Browne, w polskiej tym razem inscenizacji.

Akcja dramatu, toczy się, jak nakazują domniemywać niektóre realia, w środowisku uplasowanym nieco wyżej tzw. klasy średniej. Realia związane raczej z ambicjami niż spełnieniem. I to ma się okazać sednem dramatu. Okazja, jak każda, może być, ale - jak zwykle - dzieła jeszcze nie stanowi. Miał być dom na miarę i modłę patriarchalną, ocalający czar dzieciństwa oraz świat stabilnych wartości. Ale nie wyszło. Każde z rodzeństwa (dwóch braci i siostra) - aczkolwiek nadal trwają pod jednym dachem, tyle że ze swymi rodzinami - wie od dawna o tej porażce i dość często urządzają sobie (przy walnym współudziale równie przegranych współmałżonków) coś w rodzaju psychodramy w dość karczemnym (no powiedzmy: pubowym) wydaniu. Uczestniczymy w jednym z takich seansów, tym razem - dla odmiany - dosłownie kuchennym, gdyż za drzwiami trwa dyskotekowa prywatka młodych latorośli, a rodzice serwują dania, czyniąc to ze sprawnością nieco ograniczoną nadużyciem alkoholu lub nawet trucizny (nie zabrakło próby samobójstwa). Dyskotekowe refleksy zdają się sugerować, że przez tę rzeczywistość przebiega jakaś granica rodem z zaświatów prawie.

Świadomość, że uczestniczymy, jako się rzekło, w seansie ani premierowym, ani ostatnim (okazuje się, że nawet pijacki wyczyn Toma, próbującego wstrzymać czas aż nazbyt dosłownie, bo przez dewastację zegara, jest repetycją) wpływa dość ambiwalentnie na wartość konstrukcji dramatu. W zamierzeniu autora proporcje takie miały zapewne przerażać: wszystko się powtarza, nie ma wyjścia z zaklętego kręgu. Intencja, tak nachalna w swej czytelności, może tylko irytować. Również swoją wtórnością teatralną i myślową: uchylające się drzwi do innego świata są jakąś, bardzo wątłą repliką sytuacji ze słynnego dramatu Sartre'a "Przy drzwiach zamkniętych". Nie wiem, kto to pretensjonalne pokrewieństwo aż tak uwydatnił - sam utwór czy reżyser? Łatwiej byłoby mi natomiast wypomnieć jeszcze inne, równie źle pojęte filiacje tego spektaklu, choćby z Wajdowskim "Play-Strindberg". Ale to już zbyt warsztatowa sprawa, choć - nie tylko: nie rozpoznać odmienności perspektywy, jaka różni pastiche Durrenmatta i angielski rezerwat dramatu mieszczańskiego, to zgubić się nie w labiryncie, lecz w otwartej (ekranem) przestrzeni zarówno teatralnej, jak i społecznej.

A dlaczego właściwie bohaterów spotkał aż taki krach? Dlatego, że wszyscy urodzili się w po-freudowskim świecie. Są więc skazani, ale zarazem jakby i usprawiedliwieni. I to właśnie jest, szczerze mówiąc, nie do zniesienia w tym dramacie. Ale już wbrew intencjom i oczekiwaniom autorskim. Wydaje się, że zespół aktorski samodzielnie, niestety bez pomocy reżysera, wyłapał ten fałsz. Stąd pewna nuta zbrzydzenia kabotynizmem granych postaci oraz próba dystansu, aby tak chociaż przydać im nieco godności. Większość aktorów w tym widowisku okazała i rzemiosło, i instynkt. Z tych powodów można liznąć, że w Teatrze TV "drgnęło", i nawet pocieszające, iż trzeba (i można) wyłowić to gołym okiem, mimo "szkiełka" reżysera. I tędy za aktorami - należało pójść, jeśli już włazimy w rezerwat dramatu mieszczańskiego: właśnie ukazać, że takowy się nie ostał, nawet gdy usiłuje ściągać z Sartre'a czy Albee'go ("Kto się boi Virginii Woolf?"). A całość skontrować plenerową sceną kąpieli młodych (w tej inscenizacji wypadło to bardzo blado), dać światło i urodę na skalę spojrzenia właściwego, na przykład, Felliniemu. Ech, zachciewa mi się!... Przecież musimy zostać w granicach middle class. Kto musi, a kto chciałby?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji