Artykuły

Boso po sztucznej trawie

Zabrakło uzasadnienia dla umiejscowienia tego przedsięwzięcia na scenie teatralnej - o spektaklu "Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?" w reż. Jacka Bończyka w Teatrze im. Horzycy w Toruniu pisze Sylwia Lichocka z Nowej Siły Krytycznej.

Toruńska publiczność teatralna została oto uraczona nowym cudeńkiem na scenie Teatru im. Wilama Horzycy - koncertem melancholijnym. I niczego więcej nie doszukamy się w tej propozycji repertuarowej poza poetyką koncertu. Dlaczego do swojego projektu Jacek Bończyk zaangażował aktorów, skoro zasadniczo nie kwapił się, aby korzystać z ich umiejętności innych niż wokalne? I dlaczego przedsięwzięcie wydaje się być gorszą (bo pozbawioną fabuły i muzyki na żywo) wersją "Walca na trawie", zrealizowanego trzy lata wcześniej przez tego reżysera w warszawskim Teatrze Syrena? Jeśli tkwi w tym jakikolwiek zamysł reżyserski - dla mnie pozostaje tajemnicą.

Scenografia została skonstruowana w niezwykle użyteczny sposób - czarna ściana z dwoma skośnymi korytarzami, z których (przy oddającym klimat utworów świetle) wyłaniali się aktorzy i tamże znikali. Podobną funkcję pełniły dwa korytarze, całkowicie zakamuflowane w mroku, po bokach sceny. Tuż przed ścianą trzy kolumny, za którymi częstokroć skrywali się aktorzy. Działania sceniczne wykonawców ze scenograficznego mroku rewelacyjnie wydobywało światło, które współgrało z tempem poszczególnych utworów i dodawało melancholijno-poetyckiej aury poprzez częste zmiany barw. Aktorzy, inscenizując kolejne, coraz to nowsze scenki sytuacyjne, starali się nadać temu przeglądowi piosenki znamiona teatralności. I choć całość była przyjemna dla ucha i oka, to notoryczne wchodzenie i schodzenie ze sceny, jak na konkursie piosenki, mogło budzić w widzach rozdrażnienie, a powtarzalność sekwencji nudziła. Również brak fabuły lub choćby logicznego powiązania utworów w spójną całość stanowił poważny minus tego projektu. Także ruch sceniczny budził wiele zastrzeżeń - często był niezrozumiały i niepotrzebnie odwracał uwagę od osoby śpiewającej, czasami nawet wywoływał niezamierzone efekty komiczne i ostatecznie przypominał cekiny doczepione do kapelusza, które mając zdobić, szpecą.

Interesującym zabiegiem było posłużenie się czternastym znakiem teatralnym, czyli zapachem, poprzez rozprowadzenie w powietrzu aromatu mandarynek w trakcie piosenki "Pomarańcze i mandarynki". Zabieg ten mógł przywołać skojarzenia z innym wydarzeniem na tej samej scenie, któremu to z kolei towarzyszyła woń cynamonu, a mianowicie z "Przedostatnim kuszeniem Billa Drummonda" Marcina Wierzchowskiego. Nie dane nam, widzom, było jednak powtórnie otrzymać tak silnej dawki estetycznych wrażeń.

Nie zabrakło także wszechobecnych aktualnie multimediów. W przypadku koncertu melancholijnego, którym bez wątpienia jest "Czy to jest przyjaźń? Czy to jest kochanie?", projekcja slajdów, towarzysząca jednemu z końcowych utworów, okazała się daremnym zabiegiem. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że współcześnie multimedia są niezwykle powszechne już nie tylko w teatrze, ale także na koncertach, a ich obecność niestety nie zawsze jest uzasadniona. Pamiętając, że mamy do czynienia ze stylizacją na koncert, słusznym wydaje się zarzut dotyczący braku muzyki na żywo. W przypadku jej obecności, konwencja koncertowego suchego następstwa utworów, nieprzeplatanych jakimkolwiek komentarzem, byłaby bardziej uzasadniona.

W całym tym ideowym bezładzie, aczkolwiek na estetycznym tle, pozostawieni zostali aktorzy, którzy musieli publiczności przekazać wizję, czy choćby zamysł reżysera. I tak każdy z nich, posiadający przecież bardzo dobry warsztat, musiał odnaleźć się na scenie bez roli. Bo to, co mogliśmy zobaczyć, to tylko zalążki, szczątki postaci scenicznych. Trzeba dodać, że zespół aktorski stanął na wysokości zadania i dzielnie na scenie prezentował kolejne utwory, ilustrując je okolicznościowymi scenkami. Szczególnie ciekawie wypadł duet Radosław Garncarek i Grzegorz Wiśniewski, którzy starali się bawić narzuconą im konwencją, co zdobyło także aprobatę widzów. Z kolei postać Anny Magalskiej-Milczarczyk, występującej w żółtej, zwiewnej, powłóczystej sukni idealnie komponowała się z dywanem imitującym wiosenną trawę. Zabrakło jednak uzasadnienia dla umiejscowienia tego przedsięwzięcia na scenie teatralnej, a nie estradzie koncertowej. Dlatego też występ aktorów, pozwalający im na wykorzystanie głównie umiejętności wokalnych, jawi się jako taniec boso po sztucznej trawie wizji reżyserskiej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji