Artykuły

Idę, stąpając po linie

- Nie chcę tego roztrwonić na jakieś głupoty, wolałbym sensownie i twórczo to wykorzystać. Możliwe, że będzie to jakaś podróż, nie do ciepłych krajów i nie dla leżenia na plaży. W kwietniu chcę polecieć do Kopenhagi na występ Needcompany - ADAM SZCZYSZCZAJ o 10 tys. wrocławskiej nagrody Warto.

Magda Piekarska: Uwierzyłeś wreszcie, że jesteś naszym laureatem?

Adam Szczyszczaj: Prawie. Powoli to do mnie dociera. Jestem wdzięczny za to wyróżnienie, dziękuję kapitule i przykro mi, że nie mogłem go osobiście odebrać. Już sama nominacja mnie ucieszyła, zwłaszcza że wyróżniono dwie tak skrajnie różne role - w "Biesach" i "Szosie Wołokołamskiej". Ta nagroda przyszła w dobrym momencie, kiedy sobie zadawałem pytania o to, czy przypadkiem nie idę złą drogą. A ona sprawia, że te wątpliwości tracą rację bytu.

A na co warto przeznaczyć 10 tysięcy?

- Cały czas o tym myślę. Nie chcę tego roztrwonić na jakieś głupoty, wolałbym sensownie i twórczo to wykorzystać. Możliwe, że będzie to jakaś podróż, nie do ciepłych krajów i nie dla leżenia na plaży. W kwietniu chcę polecieć do Kopenhagi na występ Needcompany.

To prawdziwy zespół teatralny - bez podziału na gwiazdy i halabardników. Coś zupełnie innego niż polski instytucjonalny teatr.

- Ale nikt nie powiedział, że w takim zespole nie można być narcyzem, budować zespołu przez indywidualność każdego z aktorów. Lubię pracować w twórczym zespole, a podział na gwiazdy i halabardników sprawia, że dzielimy zespół na artystów mniej i bardziej ważnych. I sens całego spektaklu staje się sprawą drugorzędną. Nie chodzi mi o to, że nie można budować nazwiska - mi też na tym zależy. Ale na pewno nie chciałbym robić z siebie gwiazdy. Chcę coś znaczyć, ale przez to, że jestem dobrym aktorem.

"Szosa Wołokołamska" ma muzyczną strukturę, tak jakby spektakl został napisany na trzy instrumenty aktorskie. Nie wiem, jak wyglądały próby, ale wyobrażam sobie, że Barbara Wysocka była na nich dyrygentem.

- Tak było. To była fantastyczna praca, a ja rzeczywiście czułem się instrumentem. Co nie znaczy wcale, że nie miałem nic do powiedzenia i byłem bezmyślnym tworem. Takie spotkanie aktora i reżysera może być twórcze, inspirujące.

Na ile to wejście w rolę aktora-instrumentu ułatwił Ci czas spędzony we Wrocławiu na wydziale lalkarskim?

- Na pewno nauczył mnie pokory. Tego, że to nie ja jestem najważniejszy na scenie, ale cały spektakl. Że moja osobowość rzutuje - na kształt, który mam w ręce, na kostium, na światło, muzykę. Na wydziałach aktorskich mało pracuje się nad tą świadomością. Mogłem ją wykorzystać u Basi podczas pracy nad "Szosą...", gdzie musiałem zderzać się ze wszystkim, co jest wokół mnie, mało tego - mieć w głowie cały spektakl, od początku do końca.

Po wrocławskich lalkach trafiłeś do krakowskiej PWST. Dlaczego właściwie wybrałeś aktorstwo?

- Tym pierwotnym motorem była ambicja. Moja mama pracowała z panią Marysią Popławską, mamą aktorek Oli i Magdy Popławskich. Zawsze opowiadała mi, ile to one pracują nad sobą, jakimi aktorkami chcą być i będą. I pomyślałem, że jeżeli one, to ja też. Jak się w końcu dostałem, trafiłem na bardzo ciekawą grupę - Szymon Czacki, Roma Gąsiorowska, Marta Malikowska, Tomek Cymerman. Mieliśmy znakomitych pedagogów, to oni ukierunkowali moją drogę, moje myślenie o aktorstwie. Krystian Lupa, Jan Peszek, Monika Rasiewicz, Anna Polony - to mistrzowie, od których warto się uczyć.

Nigdy nie kusił Cię świat seriali, okładek w kolorowych miesięcznikach, łatwych pieniędzy zdobytych niewielkim wysiłkiem?

- Oczywiście, że tak. Za każdym razem, kiedy dostaję taką propozycję, mam moralny dylemat - czy rzucać się na tę kasę. Tak właśnie patrzę na serial. On jest - z mojej perspektywy - po to, żeby dać aktorowi dobrze zarobić. Nie sądzę, żebym się tam zrealizował jako aktor.

Można zrobić ten skok na kasę i wrócić?

- Nie. Myślę, że jak już się wchodzi na pewien poziom, ciężko z niego zejść. To właśnie kiedyś usłyszałem od koleżanki, która ma takie doświadczenia. Powiedziała mi, żebym uważał, bo jest tak, że jak raz zasmakujesz, to trudno z tego zrezygnować. Co wcale nie znaczy, że się zarzekam, że nigdy nie zagram w serialu. Może będę do tego zmuszony, a może pojawi się taki serial i taka rola, że zobaczę w tym coś więcej niż łatwe pieniądze.

Co daje Ci aktorstwo - jaki to jest rodzaj frajdy czy spełnienia?

- Ale pytanie! Młodzież, która trafia na studia aktorskie, to marzyciele. I najważniejsze podczas tej nauki jest to, żeby walczyć o te marzenia do końca. Ci, którzy w tym wytrwają, są w stanie stać się ciekawymi aktorami. Może to brzmi idealistycznie, ale uważam, że aktor powinien chcieć coś powiedzieć. W każdej postaci coś innego. To nie znaczy, że aktorstwo jest dla mnie jakąś psychodramą, ale kiedy mam zagrać jakąś postać, chcę, żeby jej historia dotknęła widza. Żeby albo wkurzył się na nią, albo żeby się tam gdzieś w niej odbił, zobaczył siebie. Kompletnie mnie nie interesuje bycie aktorem dla samego siebie.

I rozwiązywanie własnych problemów na scenie?

- Oczywiście, to się zdarza, ja to przemycam, ale to nie jest sedno sprawy. Chcę, żeby każda moja postać, nawet nie pierwszoplanowa, zwracała uwagę. Do każdej chcę podchodzić totalnie. Nigdy nie myślę: "A, to mała rólka, nie muszę się przykładać". Zawsze staram się stworzyć pełnowymiarowego człowieka, który widza będzie obchodził.

Z jakimi kosztami to się wiąże?

- Jeżeli traktuje się ten zawód poważnie, łączy się on z grzebaniem w sobie, które bywa niebezpieczne. Ja lubię stąpać po tej granicy, sprawdzać, co stanie się, jeśli pójdę pół kroku, krok dalej. I są momenty, w których się boję.

Czego?

- Że coś przekroczę. Ta perspektywa fascynuje mnie i przeraża jednocześnie. Za każdym razem czuję, że mogę się posunąć jeszcze dalej. Aktorstwo to ciągłe mierzenie się z sobą, ciągłe badanie siebie.

A poczucie ryzyka?

- To też. Bo to jest wielkie ryzyko. Także jeśli chodzi o fizyczność. Zdarzało mi się, że na próbie kolega za bardzo się wczuł w rolę i dosłownie wbił mnie w ścianę. W szkole teatralnej śmiali się ze mnie, mówili, żebym jak najszybciej skończył te studia, bo inaczej poskutkuje to trwałym kalectwem. Mnie się bez przerwy coś przydarzało. Przed egzaminem u Jana Peszka kolega skoczył mi na głowę i miałem wstrząśnienie mózgu, w trakcie spektaklu dyplomowego złamano mi rękę.

Czy zdarzają się momenty, kiedy masz wrażenie, że obnażasz się przed widownią w sposób dotkliwy, bolesny?

- Tak, tylko że wiem, że mogę się schować za swoją postacią, powiedzieć - to tylko gra. Paradoksalnie mogę wykorzystać ten moment, żeby się całkowicie obnażyć. Kiedy się ma tę świadomość, to może bardzo pomagać. Bo czasami człowiek potrzebuje takiego obnażenia, potrzebuje zrobienia gwałtu na samym sobie.

A żeby przy okazji nie rozpaść na kawałki, trzeba mieć chyba silną osobowość. Tego można się nauczyć?

- Raczej nie, z pewnością nie na studiach. To kwestia charakteru. Sam nie wiem, czy się tego nauczyłem. Za każdym razem, stąpając po tej krawędzi, zadaję sobie pytanie, czy dobrze robię, czy sobie nie szkodzę. Trzeba mieć silną osobowość w tym zawodzie, a już na pewno, kiedy chce się uprawiać aktorstwo totalne.

W Twoim przypadku rozmowa o obnażaniu może skojarzyć się z nagością - jesteś ponoć najczęściej rozbieranym aktorem w polskim teatrze.

- Tak ktoś napisał. Nie wiem, dlaczego o mnie, a nie o Bartku Porczyku, który jest częściej rozbierany. Pierwszy raz rozebrałem się u Krystiana Lupy, we wznowieniu "Kuszenia świętej Weroniki". Dziś wszyscy myślą, że to dla mnie łatwe, a wcale tak nie jest. Adam Szczyszczaj wcale nie lubi się rozbierać, ale Adam aktor już nie myśli w tych kategoriach. Lupa rozebrał mnie, ale nie po to, żeby wstrząsnąć widzem, ale opowiedzieć pewną historię. Ta nagość w "Kuszeniu..." jest czymś ważnym. O tym jest ten spektakl.

Zdarza Ci się grać jakąś rolę, nie do końca zgadzając się z postacią?

- Tak. Bywa też, że reżyser mi coś narzuca. Czuję wtedy opór, irytuję się w pierwszej chwili, ale zaraz potem zaczynam dyskutować z tą postacią, z tym momentem. Próbuję się przemóc. Rozpoznać w sobie ten mechanizm, który mi podpowie, dlaczego się nie zgadzam.

W teatrze wszystko jest na sprzedaż?

- Może być wszystko, bo nikt nie wie, ile tak naprawdę sprzedałem. Ode mnie tylko zależy, co jest na sprzedaż i ile chcę sprzedać.

***

Adam Szczyszczaj, aktor Teatru Polskiego, nagrodzony WARTO w kategorii teatr za role w "Biesach" w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego i "Szosie Wołokołamskiej" [na zdjęciu].

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji