Artykuły

Uważaj masz krucho

- Pomyślałam sobie - niech to nie zabrzmi patetycznie - że to w jakimś sensie mój testament, niezależnie od tego, ile będę żyła i co jeszcze zrobię. Testament jest czymś, co można powiedzieć raz. Ta praca to jest właśnie ten raz - o pracy ze studentami Akademii Teatralnej mówi aktorka i reżyserka Maja Komorowska.

Andrzej Wajda tak kiedyś mówił o opowiadaniu Iwaszkiewicza, które sfilmował: "Co jest treścią Panien z Wilka ? Definicja nie jest najważniejsza, ważniejsze jest, co to dzieło nam daje. Jest jakaś cienka nitka, która nas łączy z tym opowiadaniem, jak gdybyśmy coś lepszego, coś dawnego odgrzebywali w sobie...". Mnie też coś z tym opowiadaniem łączy. Jako 30-letni reporter byłem w dworku, gdzie kręcono "Panny z Wilka". Maja Komorowska grała Jolę. Ukryty pod stołem patrzyłem, jak Wiktor Ruben po latach nieobecności wchodzi do ciasnego saloniku w Wilku, gdzie dawne panny, które znał w młodości, które się w nim kochały, siedzą, jakby na niego czekając. A teraz - z innej perspektywy - oglądam "Panny z Wilka" w przedstawieniu dyplomowym studentów Akademii Teatralnej. Reżyseruje Maja Komorowska.

Na nowo próbuję zrozumieć ten tajemniczy utwór. Wiktor wraca do Wilka po druzgocącym doświadczeniu wojny 1920 roku, która nie była dla niego zwycięstwem, ale doświadczeniem śmierci. Żył, poświęcając się dla innych, pracując z niewidomymi dziećmi. Po co wrócił? Co chciał sprawdzić? Czy nie zmarnował życia? Myślał o sobie - tak jest u Iwaszkiewicza - że "nic nigdy nie dopełnił, nic nigdy naprawdę nie zrobił, nic nigdy nie przeżył do głębi"?

Wilko stanie się dla niego tym przeżyciem.

W tym słynnym opowiadaniu, przenikniętym zmysłowością, jest jakaś "treść ukryta i niewyrażalna". Interpretowano je również homoseksualnie. Ale ukryty sens opowiadania dotyczy każdego, niezależnie od płci. Kochamy coś, czego nie ma. Jak Wiktor, przypominający sobie obraz kąpiącej się w jeziorze Feli, która nie żyje. Kochał ją czy może Julcię, do której przychodził nocą?

Z upływem czasu Wiktor przekonuje się, że "posiąść coś naprawdę jest rzeczą niemożliwą". Kiedy to odkryje, będzie uleczony. Wiktor odbywa drogę wewnętrzną. Rozpoznaje siebie. I to, co potocznie nazywa się niespełnieniem, obraca się w coś innego, dopełnia się inaczej.

Przez trzy wieczory z rzędu przychodziłem do teatru na Miodowej. Uczestniczyłem w próbach, potem w premierze. Pretekstem był wywiad, ale po drodze mogłem obserwować na małym odcinku, jak rodzi się spektakl, z jakiej materii i z jakich myśli powstaje. Przeszedłem fragment drogi do Wilka z Mają Komorowską.

Nieznani jeszcze młodzi aktorzy grają Wiktora, Zosię, Kazię, Tunię, Jolę i "panów od Joli", którzy wnoszą tyle energii i radości, ale mam wrażenie, że pani też jest obecna w tym przedstawieniu, choć fizycznie nie ma pani na scenie.

- Rzeczywiście, w jakimś sensie jestem w tym przedstawieniu. Za każdym razem nastawiam się, przygotowuję się do słuchania, żeby móc być z nimi, odbierać to, co oni dają.

Na kolejnych próbach siedziałam w pierwszym rzędzie i wydawało mi się, że trzymam nitki, że jestem tymi nitkami z nimi połączona. Po premierze usiadłam z moją asystentką Julią Kijowską na innym miejscu, z boku. I mam poczucie, że nadal udaje mi się trzymać te nitki, tylko w bardziej niewygodnej sytuacji.

Oni też muszą wciąż się wsłuchiwać w partyturę "Panien z Wilka": słowa, pauzy, gesty. Spektakl wciąż się zmienia, udoskonala.

- Ta grupa jest niezwykle cierpliwa. Codziennie po spektaklu omawiamy to, co się tego dnia zdarzyło na próbie - biorą długopisy i notują. Przypomina mi się praca u Jerzego Grotowskiego. Pięć lat nad "Księciem Niezłomnym". Nie było wieczoru bez omówienia. Kiedy z Lupą pracowaliśmy nad "Wymazywaniem" Bernharda, wracałam po pracy i miałam poczucie, że muszę pilnować swoich myśli, swojej świadomości, tego, cośmy wspólnie znaleźli. Robiłam to z taką czujnością, jaką ma pies czekający na pana przed sklepem - pisałam o tym w książce "Pejzaż". Noce wydawały się za długie, rano biegłam do teatru, żeby szukać dalej.

Teraz, przy "Pannach z Wilka", były różne etapy poszukiwań. Zaczęło się od tego, że gdy byłam na festiwalu w Awinionie z "Aniołami w Ameryce" Warlikowskiego, gdzie grałam Rabina, Wojciech Karpiński namówił mnie na pracę z tekstami Iwaszkiewicza. Pracowaliśmy ze studentami nad "Kochankami z Werony", "Latem w Nohant", "Maskaradą", "Weselem pana Balzaka", wreszcie nad "Pannami z Wilka".

Były po drodze momenty niewiary, poczucia, że dążymy do czegoś niemożliwego. Co mnie ratowało? Kiedy w scenach nie było dosyć napięcia, kiedy poszczególne kwestie były "przepauzowane", mówiłam sobie: rób, co do ciebie należy. Omów. Przygotuj. I rano od nowa. Nie zniechęcaj się. A teraz jest już po premierze i wydawałoby się, że można to przedstawienie zostawić. Niech się aktorzy - jak to się mówi - "rozegrają". Nie daj Boże! Partytura, do której doszliśmy, musi być utrzymana. Na pewno są momenty - nie lubię już tego słowa - improwizacji, kiedy umawiamy się, że aktor czy aktorka idą sami w określoną stronę. Ale są też momenty wymagające wielkiej precyzji. Jeśli nie będzie odpowiedniej pauzy, to redukuje się tkankę przedstawienia, powstaje luka i całość się sypie. Więc dopóki gramy, musimy zachować...

...jak w liturgii, która musi być dopełniona?

- Bałabym się tego słowa, choć rzeczywiście jest to rodzaj rytuału. Na przykład przy składaniu obrusa na początku "Panien z Wilka". Tunia przed każdym spektaklem składa ten biały obrus, żeby potem mogła go jednym ruchem rozciągnąć, aż odpowiednio rozwinie się na stole. I wtedy rozbłyskuje światło.

Doskonałość jest możliwa?

- Nie. I dlatego często się przed aktorami usprawiedliwiam, tłumaczę, że dlatego, mimo premiery, wciąż nad "Pannami" musimy pracować, bo codziennie widzę jakieś nowe niezałapane oczko w tej tkaninie. Tu nie tylko chodzi o dyplom, ale o to, co im potem z tego zostanie. Pomyślałam sobie - niech to nie zabrzmi patetycznie - że to w jakimś sensie mój testament, niezależnie od tego, ile będę żyła i co jeszcze zrobię. Testament jest czymś, co można powiedzieć raz. Ta praca to jest właśnie ten raz. Próbowałam przekazać w niej coś, czego się sama uczyłam przez te wszystkie lata, co było w "Szczęśliwych dniach" Becketta i w sztukach Bernharda: dopełnianie braku, który w nas jest.

O tym są "Panny z Wilka". O niepewności Wiktora, o jego poczuciu niespełnienia i o ciągłym poszukiwaniu.

- I w teatrze, i w życiu tak jest, że często zaczynamy coś, mając w sobie pewność, wierząc, że się uda, a kiedy kończymy, okazuje się, że to jeszcze nie to. Że trzeba szukać dalej. Coś się w nas nieustannie zmienia, przełamuje. Jak to uchwycić?

Pan pyta, czy można osiągnąć doskonałość w sztuce. Nie, ale można uzyskać ostrość widzenia. Nagle widzimy i rozumiemy: to nie to. I przekazać tę niepewność, ten ruch myśli. To jest odkrywanie czegoś, co jakby napływa. A to trudne, bo wymaga równocześnie umiejętności dystansu. Już nam się wydaje, że jesteśmy w środku jakiegoś uczucia, a za chwilę dystansujemy się do siebie samego. Na scenie to może dawać nawet efekt komiczny, jak momentami w "Szczęśliwych dniach" Becketta.

W "Pannach z Wilka" często wybucha śmiech. Sytuacje iskrzą, możemy przyjrzeć się im jak w zbliżeniu filmowym, dialog potyka się jak w życiu.

- I w aktorstwie, i w życiu jest coś takiego - zauważył pan? - że jak tylko poczujemy się w sobie dobrze, to w tym samym momencie coś zaczyna się psuć. Wydawało się, że znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, zadowolenie, szczęście - nagle to się zmienia, napływa coś nowego. Tak samo jest z pracą nad przedstawieniem. Pracowaliśmy nad sceną - jedną z najważniejszych - gdy Wiktor mówi swoje tak ważne zdanie: "Posiąść coś naprawdę to jest rzecz niemożliwa". Wczoraj na przedstawieniu nagle poczułam - bo z publicznością widzi się

inaczej, jakby jej oczyma - że tam konieczna jest dużo większa pauza... cisza, bo to nie to samo. Wiktor musi jeszcze raz przyjrzeć się temu miejscu, w którym, jak mogłoby się wydać, coś przegrał. Choć ja nie myślę, żeby to była przegrana, powiedziałabym raczej: zmierzył się z sobą.

Nie wystarczy wypowiedzieć zdanie. Trzeba sprawić, żeby widownia poczuła to, co dzieje się wewnątrz człowieka. Trzeba znaleźć taki rytm, żeby nie zgwałcić tej myśli, tego uczucia, które się w nim zrodziło.

Dziewczęta namawiają Wiktora, żeby im zaśpiewał, tak jak kiedyś, przed piętnastu laty. On mówi: "Boże mój, jak ja dawno nie śpiewałem"...

- Śpiewa włoską pieśń, pięknie śpiewa, zawsze czekam na ten moment. Ten śpiew coś w nim wyzwala. Siada na kanapie. I wtedy kroki dziewcząt sprzątających ze stołu powoli przemieniają się w marsz piechoty - wspomnienie wojny - a z tego marszu powoli wypływa pieśń o rozmarynie, "O mój rozmarynie, rozwijaj się...".

Oczywiście, można zobaczyć w "Pannach z Wilka" jedynie żal nad przemijaniem, ale to za mało. Tajemnica tego proustowskiego utworu polega na tym, że nie wszystko stracone. Młodość w nas umiera, ale to nie znaczy, że się umiera całkiem. Trzeba tylko przejść przez ten próg.

- Często słyszę, że nawet kiedy gram Beckettowską Winnie czy kiedyś ślepego Hamma w "Końcówce", zawsze jest w tym jakaś nadzieja. Kiedy Wiktor na prośbę dziewcząt zaczyna śpiewać, jest w tym coś czystego, następuje przesilenie. Mówiliśmy już o tym. Zaśpiewał. Uwolnił się. Tak jakby wydostał się na rozświetloną polanę. Nie jest już spięty. Czyli - potrafi być taki. I można mu uwierzyć, kiedy mówi, że "wszystko można zacząć od nowa". To właśnie trzeba w tej scenie osiągnąć, tę nadzieję.

Czasem patrzymy na ludzi w tramwaju czy w kolejce w supermarkecie jak na aktorów spektaklu. Może to jest ta "tkanka życia", dająca nadzieję, o której pani mówi. W "Pannach z Wilka" ona się ujawnia w tych niby pustych, czechowowskich momentach przy stole.

- Tak, niby pustych... Usłyszałam po premierze, jak ktoś się zachwycał tym, że można w teatrze patrzeć na scenę jedzenia jak na fascynujące widowisko. Podawanie sobie chleba, masła czy rzodkiewek tworzy prawie taniec, balet rąk. Czy powstał kiedyś dramat o tym, co robią ręce przy stole?

Na którejś próbie ręka Zosi skrzyżowała się z ręką Joli. Zdecydowaliśmy: zostawić! Kazi upadł fartuch - trzeba go było podnieść, podniósł go Wiktor - ostatni jego elegancki gest. Wprowadziliśmy to do spektaklu. Wiktor wychodzi, opuszcza Wilko, może na zawsze, a one jedzą, jak gdyby nigdy nic, nie patrzą na niego, choć naprawdę są niezwykle czujne.

Zajęte jedzeniem, jakby odprawiały obrzęd. Tworzą razem jeden organizm, choć każda z postaci jest inna. Każda prowadzi osobny wątek.

- Cieszę się, że tak jest. Kazia, taka praktyczna, ma przecież w sobie wielki ładunek wewnętrzny. Umówiłyśmy się, że raz tylko przed Wiktorem pozwoli sobie na wzruszenie, ale będzie się starała zamienić to w uśmiech.

Zosia, pozornie tylko oschła, przez swoją różową sukienkę kojarzy mi się z różą z kolcami. Ma niebywałą świadomość, gdy pyta Wiktora: "Ty się obchodzisz zupełnie bez kobiet? Jesteś nadzwyczajny...". Mówi to prawie "na biało", bez tak zwanej interpretacji, ale widać wyraźnie to jej wewnętrzne poruszenie. Tunia, najmłodsza z sióstr, ma dla mnie coś z ptaka, wzrusza mnie, kojarzy mi się z moim dzieciństwem. Jola - jej ciało jest gotowe, widać to od początku. Szuka dopełnienia. Ma też w sobie głęboką świadomość, poczucie humoru, autoironię. Sprzątając talerzyki ze stołu, sam na sam z Wiktorem, na pytanie: "Kochałaś się we mnie?", odpowiada: "A ty we mnie?" - i odkłada talerzyki. Na próbie mówiłam: "Uważaj, masz krucho wewnątrz siebie i krucho w rękach, bo trzymasz porcelanę". Ona odkłada te talerzyki, posuwa je po stole. Takie gesty stają się ścieżkami do wyrażenia czegoś wewnętrznego, nie wprost.

Jak wiele da się powiedzieć o spotkaniu miłosnym Wiktora i Joli z kilku zaledwie gestów.

- Po scenie ze śpiewem i marszem, gdy Wiktor zmierzył się ze sobą, uświadomił sobie, że "posiąść coś to rzecz niemożliwa", idzie z Jolą. Ale to wszystko odbywa się jakby bez jego udziału. Bierze ją za rękę, mocno pociąga, ale to tylko ciała się spotykają, nie świadomość, nie dusza. On w jakim sensie siebie nie zdradził, pozwolił tylko swojemu ciału odpocząć. Wszystko to dzieje się jakby w przelocie.

Chcę teraz wrócić do ostatniej sceny przy stole, kiedy Wiktor odchodzi. Jest w niej ukryty, symboliczny sens i wielkie skupienie. Wydaje się, że świat nie istnieje poza tym stołem. Panny z Wilka w zapamiętaniu "odprawiają" swoje śniadanie, całe oddane temu jedzeniu; gadanie i jedzenie wypełnia tę scenę. Wiktor nie tyle wychodzi, co wysuwa się z pokoju, przekracza drzwi, a one jakby tego w ogóle nie zauważały, a przecież widzimy ich czujność, wszystkie się przecież w nim kochały.

- On zostawia im coś z siebie: śpiew, tę swoją pieśń. Odchodzi, a one próbują zanucić, ale to się nie udaje. W końcu ich śpiew przechodzi w stały dźwięk, takie cichutkie nucenie, na jednej nucie, które kojarzy mi się z brzękiem drutów napiętych na mrozie. Powoli wygasają światła, ale ten dźwięk zostaje. Bo słuch jest ostatni.

W jakim sensie ostatni?

- Słuch jest ostatni w śmierci. Pamiętam, jak mama nas uczyła, żeby nie rozmawiać przy umierających, bo się słyszy... Medycyna też o tym mówi. Tu, w teatrze, też już nie widzimy obrazu, on zanikł, ale my jeszcze słyszymy.

Czytałem u mistyków, że w życiu duchowym ważne są najprostsze czynności życiowe, jeżeli tylko spełnia się je z uwagą. W opowiadaniu Salingera "Frannie i Zooey" brat przekonuje siostrę, pogrążoną w chorobliwej medytacji, żeby jednak zjadła rosół, bo ktoś go dla niej przygotował. Nasze życie przyspiesza, staje się grubo szyte, drobiazgi idą na straty, nie ma na nie miejsca, nie siedzimy już przy stole. Patrzę na stół w Wilku, patefon, filiżanki, album ze zdjęciami, półki z konfiturami, widzę Wiktora, jak wchodzi do salonu w bryczesach, długich butach, ze skórzaną przedwojenną torbą podróżną - dyskretna scenografia Małgorzaty Grabowskiej-Kozery daje tylko tyle sygnałów, ile trzeba - i myślę, ile w tym jest pani rodzinnych pejzaży?

- Tak, one tam są, ale kiedy to powstaje, człowiek się pyta, czy na pewno chce się tym podzielić. Pamiętam wspaniałą pracę z Krystianem Lupą w "Wymazywaniu". Siadałam na oknie, potem zamieniałam się w ptaka. Jako poetka Maria przekonywałam bohatera, że "nie można pisać samym bólem". Myślałam: skąd we mnie wspomnienie z dzieciństwa, przecież to nie jest o tym? A przecież na tym budowałam.

Śpiew w "Pannach z Wilka": nie ma tego u Iwaszkiewicza. To z mojego dawnego Komorowa, gdzie się śpiewało. Mam takie dziecięce wspomnienie z okresu powstania. Uciekinierzy z obozu pruszkowskiego przewijali się przez nasz dom i, pamiętam do dziś, Ryś Czarnecki z ręką na temblaku, pił wino, z gestem, który mi się kojarzył jako oficerski. W Polsce Ludowej, jak wojsko szło i śpiewało, zapominałam, w jakiej sprawie, chciało mi się po prostu płakać. Stąd ten "Rozmaryn" w "Pannach z Wilka".

Wiktor - kiedy wchodzi na scenę w długich butach, w płaszczu, który zresztą tak naprawdę powinien być burberry, lżejszy, bo to lato, ale nie mieliśmy innego, z torbą po mojej nieżyjącej cioci, przyniesioną z domu - widzę w nim mojego ojca. Kiedy podnosi Tunię i powoli opuszcza ją, i Tunia bosymi stopami staje na jego butach, przypomina mi się, że ojciec tak ze mną chodził. Pamiętam, jak czyścił te długie buty i powtarzał, że im trudniej w życiu, tym buty muszą być bardziej wyczyszczone. Szukałyśmy, jak pokazać radość Tuni, najmłodszej z Wilka. Ona prawie tańczy przed Wiktorem na wietrze, robi skok, jak baletnica. To wyszło stąd, że przypomniałam sobie, jak z mamą poszłam pierwszy raz do opery, na "Cyganerię", potem na "Traviatę". Wtedy jeszcze nie myślałam, że będę aktorką - zdawałam przecież na lalkarstwo - ale pamiętam, miałam taką myśl, że chciałabym wejść tam, na scenę, i chociaż na chwilę znaleźć się pośród tych postaci. Opowiedziałam Tuni, że może była z mamą w operze, widziała balet. I ona dlatego przed Wiktorem tak skoczyła, wykonała takie pas.

Wciąż krążymy wokół szczegółów, drobiazgów życia. Z nich buduje pani sceniczną metaforę.

- Im jestem starsza, tym bardziej wzruszają mnie szczegóły. Pamięta pan, jak w "Szczęśliwych dniach" Winnie mówi, że przedmioty też żyją, są tak bardzo z nami związane. Te szczegóły... Co możemy zrobić, jak tylko mieć nadzieję, że utkamy, że zdążymy w życiu utkać tę swoją przestrzeń, którą zostawimy później? Ksiądz Twardowski pisze w jednym z wierszy: "wciąż wieczność była z nami...". Dla mnie ta "wieczność" wiąże się właś-nie z najdrobniejszymi przejawami życia. Coraz częściej powtarzam sobie: co można zrobić? No, trzeba starać się zrobić wszystko, co możliwe. To może być po prostu umycie garnków, które odkładamy na później. Cudowne jest to w "Szczęśliwych dniach", kiedy Winnie mówi, że już wszystko powiedziała, wszystko zrobiła, a dzień wcale się jeszcze nie kończy, "daleko mu jeszcze do końca, daleko do nocy, bardzo daleko".

W książce "31 dni maja" opowiadałam o Lucynce, którą kiedyś odwiedzałam. Mieszkała na Piekarskiej. Niewidoma. Ni to dziewczynka, ni staruszka. Bardzo pobożna. W stanie wojennym prosiła mnie, żeby zmówić z nią "Anioł Pański" przez telefon. Więc mówiłyśmy: "Anioł Pański zwiastował...", a tu: "rozmowa kontrolowana!". "Oto ja, służebnica Pańska...". "Rozmowa kontrolowana!". Nie mogłyśmy skończyć tej modlitwy przez telefon. Kiedyś pytałam ją, o której wstaje. "O piątej". "Pani Lucynko, dlaczego tak rano?". "Bo muszę sobie wszystko przygotować, żeby pójść do kościoła". "A jak nikt nie przyjdzie po panią?". "To nic, Lucynka wychodzi przed dom i mówi: kto zaprowadzi Lucynkę? Proszę pani, zawsze ktoś się znajdzie". Takie miała zaufanie do ludzi. Pytałam, jak sobie przygotowuje obiad. "Lucynka wszystko musi starannie sobie przyszykować, tak starannie, jakby Pan Jezus miał przyjść i usiąść do stołu". Ona tak szykowała dla siebie samej, z takim szacunkiem, żeby było pięknie.

Czytam wietnamskiego buddystę o mszy chrześcijańskiej: on w eucharystii widzi prefigurację każdego posiłku.

- Lucynka też tak myślała. Jej stół był nieustającą "ostatnią wieczerzą".

Tu, w tym spektaklu, też jest skojarzenie z Ostatnią Wieczerzą, nienatrętne, ale głębokie, kiedy Wiktor siada przy stole nakrytym białym obrusem, chowa dłoń w dłoni i słyszy marsz piechoty, który wzmaga się do nagłego urwania.W swoich książkach, "Pejzażu" i "31 dni maja", dużo pani pisze o śmierci, oswaja ją pani, mówi o śmierci bliskich. Była pani przy nich obecna. Używa pani niesamowitego porównania: śmierć jak akt rodzenia, bóle porodowe, rodzenie śmierci. Czy to jest tak, że śmierć panią pociąga?

- Nie, ale tak ułożyło się moje życie. Sześć i pół roku miałam, gdy moja matka zaczęła chorować. Umierali po kolei: ojciec, matka, inni bliscy, przyjaciele. Siłą rzeczy byłam w tym... Nie ja wybierałam. Myślę, że wierzę w Opatrzność czy los, jak kto woli.

Tyle śmierci, a gdzie nadzieja?

- Kiedyś poszłam do hospicjum dziecięcego. Pokazywali mi gabinet dentystyczny. Mówili: "Tak, to dziecko ma raka, ale przecież ząb nie może boleć! Zawsze można coś zrobić". Więc to jest ta moja nadzieja. Składają się na nią drobne akty życia. Bo przecież może być tak, że człowiek zanurzony w jakimś nieszczęściu na przykład ziewa, no i musi skończyć to swoje ziewanie. Ale gdyby zrobić w teatrze taką scenę i jakiś widz nie widziałby cierpienia tego człowieka, tylko jego ziewanie, pomyślałby, że to człowiek niewrażliwy. Biologia nie musi iść w parze z naszą duszą, z naszym wewnętrznym czuciem. Czy nie na tym polega człowieczeństwo Winnie ze "Szczęśliwych dni"? Można już nie mieć rąk, jak Winnie, ale jeszcze ma się głowę. Można się jeszcze dziwić. Strasznie dużo można. Pan zauważył, że w "Pannach z Wilka" jest stosunkowo mało gestykulacji? Gdyby Wiktor gestykulował, mówiąc: "Posiąść coś naprawdę to rzecz niemożliwa", zdanie by straciło ostrość. Słowa czasami muszą przecinać powietrze, bez podpierania ich gestami.

Iwaszkiewicz pisze, że w młodości "dominuje odczucie bezsensu istnienia, niezrozumiałość bytu, lęk". Jak "wybrnąć z tych trudnych wirów"? "Panny z Wilka" mogą być szczepionką przeciw rozczarowaniu, rezygnacji - jeśli tylko zechcemy wejść głębiej w ten utwór. Dzisiaj nie ma czasu, miejsca na poczucie niespełnienia, na to, by poczuć dno i móc się od niego odbić.

- Młodość wiele wie, przeczuwa, tęskni. Człowiek stary także tęskni. Ale jeśli żyje dostatecznie długo i stara się nie odrywać oczu od świata, to widzi coraz więcej - chcę w to wierzyć. I może powtarzać, jak Sarah Bernhardt w sztuce "Mimo wszystko": "Nie zamierzam dziś spać, muszę coś zrobić, czegoś dokonać, teraz się liczy każdy dzień". Chciałam, żeby studenci znaleźli w sobie tę pasję. Dzieliłam się z nimi całym swoim doświadczeniem i mam nadzieję, że to będzie owocowało. Że to jest możliwe, przekonuje mnie praca z Julią Kijowską, kiedyś moją studentką, potem wspaniałą asystentką. Była współautorką adaptacji, bez niej nie wyreżyserowałabym "Panien z Wilka". Doszłyśmy do takiego porozumienia, że kiedy omawiamy spektakl, mamy takie same reakcje. I gdy muszę ją zostawić samą podczas omawiania, wiem, że nie zrobi żadnego błędu.

Po premierze, odbierając gratulacje, mówiła pani o sobie, że jest "trudna". Na czym ta trudność polega?

- Muzyk nie zagra, jeżeli palce nie będą wyćwiczone, tancerz nie zatańczy. A jak jest z aktorem? Nie wystarczy, że się przebierze i coś zagra. W tym nie ma prawdziwego życia. A przecież w tej tkance życia, o której cały czas tu mówimy, dzieją się niezwykłe rzeczy, warte zgłębiania, obserwacji. Mamy do dyspozycji siebie samych. Więc jeśli chcemy zrobić takie przedstawienie, musi to nas wszystkich kosztować, ich, mnie, wszystkich, którzy pracowali przy "Pannach z Wilka".

Muszę jeszcze powiedzieć o Wojciechu Urbańskim, moim byłym studencie, który skończył reżyserię w Petersburgu, a tu pomagał Julce ustawiać światło. Wszyscy mają swój udział, Mirosław Jastrzębski, Daria Iwińska, która uczyła śpiewu Wiktora-Kamila, wszyscy, panowie, którzy prowadzili światło, muzykę... Mam poczucie, że taka rodzina się stała.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji