Artykuły

Anna zawsze będzie płakać

To spektakl, w którym reżyser porusza problem przemocy i podejmuje próbę obnażenia mechanizmu prowadzącego do unicestwienia upodlonej ofiary - o "Nie płacz, Anno" w reż. Mariána Pecki w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora pisze Agata Drwięga z Nowej Siły Krytycznej.

W społeczeństwie, które zakłada dominację jednej grupy nad drugą, nieunikniony jest podział na ciemiężonych i ciemiężycieli. W systemie patriarchalnym racja zawsze stoi po stronie mężczyzn, wobec czego kobiety mogą być bezkarnie poniżane i krzywdzone. O przypadkach ekstremalnych mówi się czasem w mediach, jednak uległość i posłuszeństwo żony wobec męża należą do ogólnie przyjętych zasad związku małżeńskiego. Annie, tytułowej bohaterce najnowszej propozycji repertuarowej Opolskiego Teatru Lalki i Aktora, te zasady wpajały przez całe życie babka Hilda i ciotka Relika. Ona sama przekaże je swojej córce Franciszce. "Nie płacz, Anno" jest kolejnym spektaklem Mariána Pecki (po wielokrotnie nagrodzonej "Iwonie, księżniczce Burgunda"), w którym reżyser porusza problem przemocy i podejmuje próbę obnażenia mechanizmu prowadzącego do unicestwienia upodlonej ofiary.

Początek (trwający dobre 40 minut) wydaje się być "nie na temat". Główna (niemalże jedyna) bohaterka pojawia się na scenie wśród dymu, w przyciemnionym świetle z wyraźną przebitką ultrafioletu. W ciemnym płaszczu i platynowej blond peruce wygląda na jasnym tle niewielkiej sceny bardziej tandetnie niż zjawiskowo. Postacią Marioli Ordak-Świątkiewicz jest aktorka, grająca w spektaklu "Nie płacz, Anno". Bardziej niż praca i spełnienie oczekiwań reżysera, interesuje ją publiczność i własne zdanie na temat granej przez siebie postaci, autora dramatu oraz wina, którego jest wytrawną koneserką. Bohaterka Ordak-Świątkiewicz momentami zachowuje się jakby cierpiała na rozdwojenie jaźni. Anna ze łzami w oczach mówi o upokorzeniach, jakich doświadcza ze strony męża i usprawiedliwia jego zachowanie własną nieporadnością, by za chwilę aktorka mogła zacząć rozwodzić się nad głupotą granej przez siebie bohaterki, narzekać na pracę i wychwalać zalety Pinot Noir czy Syrah. Ta pierwsza jest tragikomiczna i przerysowana, druga zyskuje na naturalności w miarę opróżniania kolejnych kieliszków.

Widzowie, niepostrzeżenie wciągnięci w akcję, bawią się świetnie. Ktoś znajduje pod fotelem butelkę szlachetnego trunku, ktoś inny pożycza aktorce zakupiony przed spektaklem program. Ordak-Świątkiewicz nie boi się bezpośredniego kontaktu z publicznością, wyczuwa nastrój osób siedzących przed nią i potrafi wykorzystać go w swoim show. Cichy dramat bohaterki Meinholma ginie w atmosferze wieczorku kabaretowego. Do coraz bardziej pijanej aktorki przychodzą kolejni pracownicy teatru (reżyser, inspicjent, maszynista) i odbierają jej wyciągane z wymyślnych kryjówek butelki. Kiedy bohaterka dochodzi w prowadzonym przez siebie wykładzie na temat etapów upojenia alkoholowego do dziesiątego punktu, gaśnie światło i widowisko dobiega końca. Ukłony, oklaski, wiwaty. Może i ten monodram był przydługi, ale przynajmniej zabawny i wykonany mistrzowsko.

Po złożeniu ścian ograniczających dotychczasowe pole gry, oczom widzów ukazuje się wnętrze mieszkania aktorki. Urządzone w niemal realistycznej konwencji, kontrastuje z wcześniejszą niedookreśloną przestrzenią. Drewniane krzesła przy stole nakrytym koronkową serwetą, kuchenka gazowa z gwiżdżącym czajnikiem, porcelanowe filiżanki i stare stylowe fotele. Na jednym z nich siedzi naturalnej wielkości lalka grubej staruszki animowana przez dwóch mężczyzn (Łukasz Bugowski i Tomasz Szczygielski).

Teatralna fikcja staje się rzeczywistością. Anna - bohaterka sztuki stapia się w jedno z Anną - aktorką. Babcia Hilda (głosu lalce użyczyła Elżbieta Żłobicka) wpaja wnuczce zasady szczęśliwego pożycia małżeńskiego i obciąża ją winą za agresywne zachowanie męża. Po kilku minutach dołącza do niej ciotka Relika (poruszana przez Miłosza Koniecznego i Andrzeja Szymańskiego, mówiąca dzięki Agnieszce Zyskowskiej-Biskup). Obie zarzucają Annie, że jest złą matką i żoną, wyzywają ją, wreszcie na siłę karmią papką z kasztanów (najlepszy specyfik na poczęcie upragnionego syna).

Ta ostatnia scena przypomina gwałt. Lalki niczym upiory z koszmaru rzucają się na bezbronną kobietę, kładą ją na stole i wpychają jedzenie do ust. Ofiara wierzga nogami, niczym wystraszone zwierzę próbuje znaleźć drogę ucieczki, ale wszystkie drzwi są zamknięte, nikt nie słyszy jej krzyku. Staruchy wspominają przy tym co jakiś czas siostrę Anny - Emmę. Ona, dopóki żyła, była potulna, wierna i uległa. Nie wiadomo, dlaczego odeszła. Jej duch pojawia się na chwilę (jawajka w czerwonej sukience, przemawiająca głosem Anny Jaroty) i prosi kobietę, by była lepszą matką dla swojej córki: nie biła jej i nie zamykała w łazience, bo to nie wina dziecka, że głośno płacze.

Przemoc rodzi przemoc, z tego błędnego koła nie ma wyjścia. Świadomość własnej krzywdy to za mało, by nie wyrządzać zła innym. Anna w ostatnim monologu skierowanym do Franciszki, chce przekazać córce wielką życiową mądrość, ale mówiąc o ciężkim losie kobiet, nie potrafi udzielić sensownej rady, jak go uniknąć. Nie chce, by córka powieliła schemat uciemiężonej przez mężczyznę kury domowej, ale jedyna "rada", na jaką ją stać polega na "powierzaniu drzewom swoich smutków". Ta naiwna i banalna metafora nie pozostawia żadnej wątpliwości: Anna nigdy nie przestanie płakać. Dramaty rozgrywające się w cieniu domowych ognisk nie skończą się dopóki, dopóty ich ofiary pozostaną w ukryciu, a społeczeństwo będzie dawało na to milczące zezwolenie.

"Drodzy widzowie, przypominamy, że znajdujecie się w teatrze. W związku z tym pamiętajcie, by nie ulegać iluzji, gdyż wszystko, co zobaczycie na scenie jest teatralną fikcją i nie ma miejsca w rzeczywistości." Podobnym komunikatem powitano publiczność przed spektaklem. Brzmi on tym bardziej szyderczo w kontekście zamykającego wieczór filmu dokumentalnego "Ukryte prawdy" Sylwii Nieckarz.

Historia raz opowiedziana na scenie, a potem powtarzana przez autentyczne ofiary przemocy rodzinnej - przytłacza. Bardzo cenię tego typu włączanie się do działań społecznych przez instytucje kulturalne, ale mam mieszane uczucia co do ich skuteczności. Wierzę w dobre intencje twórców całego projektu. Wiem, że przemoc w rodzinie jest poważnym problemem, w dodatku trudnym, bo często skrytym w czterech ścianach domowego zacisza. Jednak ani spektakl, ani film - mimo naświetlenia problemu - nie wskazuje możliwej drogi jego rozwiązania. Brak adresu poradni, numeru telefonu zaufania. Widz ogląda bardzo dobrze wyreżyserowane i zagrane przedstawienie, może dostrzega w nim siebie lub kogoś bliskiego i wraca do domu. Jeśli spektakl był o nim, niczego nie zmienił w istniejącej sytuacji. Jeśli nie dotykał go bezpośrednio - zalicza się do tych "ciężkich" i "smutnych", które przypominają, o tym że "niektórzy mają gorzej". Historia Anny i jej podobnych ginie w pierwszym akcie spektaklu, w drugim jest wyeksponowana, jednak mimo to pozostaje skazana na milczenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji