Artykuły

Zburzyć czwartą ścianę

- Chodzi o to, żeby nie popaść w skrajności: albo robię dla kasy, albo jestem artystą i mam w dupie pieniądze, a moje dziecko może jeść dywan, bo przecież ja tworzę. Fajnie wyważyć te dwie rzeczy, no i przede wszystkim pozostać wiernym sobie - mówi ABELARD GIZA, reżyser, scenarzysta, lider trójmiejskiego Kabaretu Limo.

Nie jest terrorystą, lecz jednym z najzdolniejszych trójmiejskich artystów. Jest Abelardem Gizą.

Patryk Gochniewski: Kim jesteś z wykształcenia?

- Abelard Giza: Politologiem. To, jest wiesz, szał. Zalejemy kiedyś cały świat (śmiech).

Co cię w takim razie pchnęło do tego, żeby się zająć kabaretem?

- Zawsze lubiłem się wygłupiać. Lubiłem kabarety, chodziłem na występy Potemów, Po Żarcia. Kiedyś był w Trójmieście taki przegląd kabaretów studenckich "Wyjście z cienia". W 1998 roku byłem tam jako widz, a już w '99 zgłosiliśmy się jako kabaret.

Czyli znacie się już od czasów wczesnoszkolnych.

- Z Marcinem Kulwikowskim, który jest teraz raczej biernym członkiem kabaretu, bo od trzech lat mieszka w Portugalii, znamy się od 1993. Z Szymonem Jachimkiem, Ewą Błachnio i Wojtkiem Tremiszewskim przyjaźnimy się od końca lat 90-tych.

Zawsze zastanawiały mnie nazwy waszych formacji. Skąd Limo? Skąd Muflasz?

- Limo wzięło się z tego, że kiedy zastanawialiśmy się, jak możemy się nazwać, wpadł nam do głowy gag - wychodziłem na scenę w ciemnych okularach i mówiłem: "Witam serdecznie na występie kabaretu Limo", po czym zdejmowałem okulary, a pod okiem miałem namalowanego siniaka. "Dlaczego Limo?" - pytałem retorycznie "A, bo tak nam coś do głowy strzeliło". Dowcip słaby (śmiech), ale nazwa się przyjęła, bo była krótka i łatwo ją było zapamiętać. Nazwa Muflasz wzięła się natomiast od osoby, która pisała nam teksty, Leona K. Mouflagesa.

Powiedz kilka słów o Wybrzeżaku. Wiele się o tym słyszało, mówiło. Ale nie każdy musi wiedzieć co to był za twór. Zwłaszcza, że już nie istnieje. Dla kogo to było, kto tam przychodził?

- Wybrzeżak był amatorskim teatrem młodzieżowym, w którym zajęcia prowadzili między innymi aktorzy Teatru Wybrzeże - Marzena Nieczuja-Urbańska, Jerzy Gorzko, Florian Staniewski. Ojcem założycielem był Adam Rusiłowski - obecnie doktor na UG. Z ówczesną dyrektorką teatru wpadli na pomysł, żeby założyć przy Wybrzeżu sekcję nauczania. W ramach uczestnictwa w warsztatach, dostaliśmy też kartę, która upoważniała do darmowego wstępu na spektakle Teatru Wybrzeże. Wybrzeżak to była genialna sprawa. Zbiór niesamowitych osobowości. Stamtąd wypłynęły takie postaci, jak Kuba Roszkowski, który jest obecnie dramaturgiem w Wybrzeżu, Filip Bobek czy Julia Kamińska. Wiele osób poszło do szkół filmowych i teatralnych. Pokłosiem Wybrzeżaka jest też trójmiejska grupa improwizacji W Gorącej Wodzie Kompani. Ale poza tą całą artystyczną otoczką Wybrzeżak był miejscem, w którym zawiązywały się przyjaźnie, miłości - powstało nawet kilka małżeństw, z których teraz rodzą się wybrzeżakowe dzieci. Rozwijaliśmy tam swoje pasje i odnajdywaliśmy siebie.

Ale Wybrzeżak zniknął...

- Tak, potężna energia, która się rozpieprzyła przez to, że nie mieliśmy po prostu gdzie tego robić. Zmieniła się dyrekcja, teatr wynajął albo sprzedał budynek. Musieliśmy znaleźć miejsce, które trzeba było opłacać. Żeby to zrobić, musieliśmy grać bezsensownie dużo porannych spektakli dla szkół. Wiesz, absurd. Zaczęło to przypominać bardziej fabrykę niż teatr. Gdybyśmy dostali jakiekolwiek miejsce, pewnie Wybrzeżak by przetrwał. Boli mnie fakt, że nie ma już czegoś takiego na mapie Gdańska...

Pamiętam jednak, że były próby ratowania Wybrzeżaka.

- Byliśmy grupą pasjonatów. Nikt z nas się nie znał na biznesie, a w pewnym momencie Wybrzeżak musiał się stać tworem prawno-finansowym, żeby zarabiać na prąd i czynsz. Ja wiem jak zrobić spektakl, etiudę czy poprowadzić młodego człowieka przez jego pierwsze kroki w tej branży i zaszczepić mu kabaretowego bakcyla, ale nie mam pojęcia jak prowadzić stowarzyszenie.

Wróćmy do Limo. Co było dla was krokiem milowym?

- Widzowie uznają pewnie, że krokiem milowym była "Dzielnia". Istniejemy lat 12, ale jesteśmy rozpoznawalni od czterech, odkąd pojawiły się skecze z dresiarzem. Ja uważam, że nic nie bierze się z niczego. Pracujemy ciężko od lat, dojrzewamy, rozwijamy się, ciągle zmieniamy siebie i to co robimy. Przez lata zmniejszyliśmy dystans między nami a widownią. Kiedyś robiliśmy spektakle kabaretowe z tak zwaną "czwartą ścianą", potem powstała bardziej interaktywna "Dzielnia", a teraz tworzymy opierające się na współdziałaniu z widownią improwizacje czy stand-up.

Czujesz się już popularny?

- Czasem ktoś chce sobie ze mną zrobić zdjęcie. Kiedyś pani w banku odłożyła słuchawkę i od razu zaczęła mnie obsługiwać. Pewnie gdybym nie był rozpoznawalny, to bym patrzył przez 10 minut, jak rozmawia przez telefon. Raz też mnie taksówkarz przewiózł za darmo. To są takie przejawy sympatii, ale też bez przesady - nie zdarzają się codziennie. Nie muszę się chować za ciemnymi okularami, bo wszyscy za mną ganiają. Robienie kabaretu jest też dość bezpieczne - podejrzewam, że gdybym był politykiem, to tyle razy ile się ktoś do mnie uśmiecha, tyle samo razy chciałby mnie zabić.

Co jest teraz najtrudniejsze w byciu artystą?

- Pogodzenie zarabiania na chleb z wymyślaniem kolejnych rzeczy. Chodzi o to, żeby nie popaść w skrajności: albo robię dla kasy, albo jestem artystą i mam w dupie pieniądze, a moje dziecko może jeść dywan, bo przecież ja tworzę. Fajnie wyważyć te dwie rzeczy, no i przede wszystkim pozostać wiernym sobie.

W którym momencie pomyśleliście, żeby robić filmy?

- Zawsze chciałem to robić. Już gdzieś za małolata, jak mój wujek przyjeżdżał z kamerą VHS, to z bratem i kuzynką coś tam kręciliśmy. Później, na przeglądzie kabaretowym "Ryjek" trzeba było nakręcić krótki filmik - tak powstał "Mojżesz". Ja po prostu od zawsze lubiłem opowiadać różne historie. Jak byłem dzieckiem to rysowałem komiksy i pisałem opowiadania. Lubię sięgać po różne formy opowieści. Oczywiście wielu się dopiero uczę i pewnie gdybym się skupił tylko na jednej, to byłbym o wiele dalej niż teraz we wszystkich, ale przynajmniej się nie nudzę. Każda forma daje inne możliwości, inne rozwiązania. Jeśli ja się nie znudzę, to mam nadzieję, że widzowie również.

Uważasz "Swing" za swoją najważniejszą sztukę?

- Nie... Po prostu każda rzecz jest ważna w danym momencie. Jak patrzę na rzeczy, które robiłem 10 lat temu to się tylko śmieję i mówię "ojoj...". Swoich starych filmów to w ogóle nie oglądam. "Wożonka" obejrzę parę minut i musze wyłączyć, bo nie zdzierżę (śmiech). Ale z drugiej strony wiem, że robiłem wtedy wszystko, żeby opowiedzieć tamtą historię jak najlepiej. Ciągle tak robię. Za każdym razem daję 110 proc. siebie. Mam nadzieję, że kiedyś będę się tak śmiał ze "Swingu". To będzie znak, że się rozwijam i jestem krok dalej. Już teraz wiem, że kilka rzeczy zrobiłbym inaczej. Wiele się na planie tego filmu nauczyłem.

Dlaczego akurat "Swing" postanowiłeś przenieść na ekran jako swoją pierwszą profesjonalną produkcję?

- Wierzę, że ta historia może dać widzom dużo pozytywnej energii. To film, który pewnie nie zmieni nikomu życia, ale może zapewnić półtorej godziny pozytywnych wibracji.

A co po "Swingu"?

- Na pewno chcę się skupić na swoim stand-upie. Pojeździć z nim i rozwinąć się w tej materii. Mamy też ambitny plan wydać z Limem DVD. Poza tym chciałbym spędzać więcej czasu z rodziną, bo ostatnio było ciężko. Wiesz, całe dnie na planie, później trasa z Limem...

Zostawmy na chwilę sprawy artystyczne. Ciągle patrzą na ciebie krzywo na lotniskach?

- (śmiech) Pamiętam jak w 2002 leciałem do Stanów z "Odyseją Umysłów", to we Frankfurcie celnicy spojrzeli w paszport i powiedzieli, że Abelard Giza to nie jest polskie imię i nazwisko. No i z całej grupy tylko mi sprawdzili torbę (śmiech). Co jakiś czas zdarza się podobna historia, ale mam już do tego dystans i nawet sam się z tego śmieję w moim stand-upie.

W twojej rodzinie w ogóle jest sporo oryginalnych imion. Abelard, twój brat Hugo, mama Heloiza...

-...A ojciec Mirek i jest spoko (śmiech). Tak, to się zaczęło już od mojego dziadka, Hugona. Który zresztą jest profesorem na ASP. Totalna dusza artystyczna. Jako że bardzo pochłonęła go historia Abelarda i Heloizy, wpadł na pomysł, że jak będzie miał syna, to nazwie go Abelard. A że była córka, to jest Heloiza. A mamie tak się ten Abelard spodobał, że dostałem to imię.

W szkole musiałeś mieć ciężkie życie.

- Łatwo nie było. Gdybym się nazywał Piotr Giza czy Abelard Kowalski to nikt by się nie czepiał. Gdybym był blondynem też byłby luz. Ale że trzy czynniki tak się skumulowały, to jestem czołowym polskim terrorystą i tyle (śmiech).

Mieliście problemy ze skeczami. Chyba największy z tym o Hitlerze?

- Nie, z tym o Krypcie Wawelskiej. Niestety, Polacy nie potrafią się śmiać z pewnych rzeczy i szybko się obrażają. Powiesz "Katyń", "Powstanie Warszawskie", "Jezus", "ksiądz" i jest foch. Ludzie nie zastanawiają się nad kontekstem, w którym używa się tych słów. Nikt nic nie analizuje. Najlepszym przykładem niech będzie skecz, którego już nie gramy, gdzie dresiarz Leszek spotyka polityka. Rozmawiają m.in. o tym, że kumpel owego dresiarza - Blacha - odszukał Putina i tak mu "pociągnął z bańki, że Putin zaczął przepraszać za jakiś Katyń". I ludzie się obruszyli, że my jako kabaret śmiejemy się z Katynia. Ja się pytam - gdzie!? Przecież tu chodziło o to, że według nas jedyną opcją, żeby Rosjanie przeprosili za Katyń jest to, żeby kilku dresiarzy pobiło Putina. Tylko kto się nad tym choć na sekundę pochyli? Ludzie usłyszą słowo "Katyń" i już się emocjonują. Zero analizy. Albo dlaczego nie można się śmiać z papieża? Przecież to jest człowiek, a każdy człowiek ma lepszy dzień i gorszy. On pewnie też czasem chce po prostu usiąść w kapciach przed konsolą i w ogóle nie otwierać tego swojego okna (śmiech).

Powiedz na koniec, jak myślisz - więcej popularności przysporzyła ci wizyta u Wojewódzkiego czy Limo?

- (śmiech) Nie wiem. To się wszystko chyba ze sobą łączy. Gdybym nie był w Limo, to bym pewnie nie był u Wojewódzkiego. Zresztą nie skupiam się na tym. Popularność jest miła, ale czasem zastanawia mnie, po co komuś zdjęcie ze mną? Oczywiście, jeśli komuś to sprawia frajdę, to proszę bardzo. Po to też jestem, żeby ktoś mógł sobie cyknąć fotkę. To mnie przecież nic nie kosztuje. Ale przede wszystkim chcę robić swoje. Fajnie, żeby ta cała popularność pomagała mi znaleźć czasem jakiegoś sponsora czy kogoś, kto pomoże mi opowiedzieć widzom kolejną historię.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji