Artykuły

Szczęśliwe wydarzenie?

NIE trafiły na scenę warszawskiego Teatru Współczesnego - zarezerwowane dlań na prapremiery - ani "Testarium", ani "Drugie danie" Mrożka. Dlatego zapewne o wartości wystawianego tam na otwarcie obecnego sezonu "Szczęśliwego wydarzenia" mówi się wyłącznie z perspektywy sukcesu "Tanga". Wbrew nadziejom wielu, sukces ten nie został powtórzony. Rzecz wydaje się prosta; już w lekturze widać, iż nie są to utwory równej rangi. Czy fakt, iż na scenie różnica ta zdaje się pogłębiać wynika jedynie z jakiegoś autorskiego błędu, czy także, a może przede wszystkim, (choć ta myśl wydaje się bluźniercza), z winy teatru?

Mrożek-dramatopisarz zajmował dotąd w naszym burzliwym życiu dookoła-teatralnym miejsce szczególne. Był jedynym chyba literatem, piszącym dla sceny, nie zainteresowanym, przynajmniej bezpośrednio, w sporach toczonych bezpardonowo między ludźmi teatru a ludźmi pióra. Nie dotyczyły go przecież wyrzekania dyrektorów, reżyserów, krytyków na sztampowość i "tradycyjność" polskiej współczesnej dramaturgii, ze swej strony nie miał zaś powodów do utyskiwań nad samowolą inscenizatorów za nic sobie mających autorskie intencje. Grano Mrożka "po bożemu", bez udziwnień, których ofiarą padali raz po raz Witkacy czy Różewicz, wystawiano go najczęściej tak, jak sam tego żądał w didaskaliach. Nie stanowił o żadnej teatralnej, sensu stricto, "awangardzie", kształt jego dramatów nie był pod względem inscenizacyjnym, bynajmniej "nowatorski", a przecież realizowali go - z wyboru i bez przeinaczeń - także twórcy nawykli do traktowania tekstów jak scenariuszy. "Wierność" owa wynikała nie tylko z szacunku dla mrożkowskiego talentu; cudzy talent od dawna nie wydaje się nikogo specjalnie krępować. Tkwiła jednak - poza innymi - w twórczości Mrożka pewna siła, o której pisało się mniej niż o pozostałych: pewien zmysł teatru (czy może tylko tak olbrzymia precyzyjność konstrukcji), który sprawiał, iż istotnie kształt sceniczny nadawany jej przez autora wydawał się jedynie właściwy. Analogii dla tego zjawiska szukać można tylko u Becketta; drugiego obok Mrożka literata-reżysera.

Erwin Axer czuł to szczególnie trafnie. Wiedział, że zarówno w stosunku do "Tanga", jak i innych utworów Mrożka, rzecz zasadzać się winna głównie na odpowiedniej obsadzie i ustawieniu ról (co wcale wbrew pozorom nie jest proste). Coś tam oczywiście od siebie dodawał; drobną zmianę, niedostrzegalny prawie własny komentarz etc, ale nie było w zasadzie wątpliwości: zabiegów nie trzeba było prawie żadnych, bo w tej, bardzo w końcu literackiej, dramaturgii tkwił pełen napięcia teatr.

Ze "Szczęśliwym wydarzeniem" rzecz z pozoru ma się podobnie. Kiedy stwierdza się, iż już w lekturze tekst ten budzi pewne wątpliwości nie tylko w porównaniu z "Tangiem", ale i wcześniejszą twórczością Mrożka, to nie znaczy, iż nie ma on pewnych cech tamtym dorównujących lub przewyższających je nawet. Choćby w pomyśle, w zarysie konstrukcji, w pogodnym do pewnego momentu budowaniu groźnego finału. W idei bliskiej właśnie "Tangu"; to, co się narodzi wyczekiwane, będzie jeszcze "straszniejsze, niż to, czemu pragniemy zaprzeczyć. "Szczęśliwe wydarzenie" jest tegoż "Tanga" pewną konsekwencją; bardziej chyba jeszcze w wymowie: katastroficzną i ponurą. Nie ocalało tam już istotnie nic, żadna wartość; wszystko zostało skompromitowane: despotyzm, tradycjonalizm i "wyższe wartości" Starca, liberalizm Męża, anarchizm czy hipisostwo Przybysza (istotnie "ostatni anarchista" umarł u Mrożka w "Policjantach"), macierzyństwo Żony etc. I choć czasownika "kompromitować" używa się w stosunku do twórczości Mrożka często, to tu dopiero nabiera on tego sensu, jaki nadajemy mu potocznie. Nie jest on synonimem przezwyciężania, negacji, zwalczania, ośmieszania nawet; nie ma czemu zaprzeczać

nie ma czego przezwyciężać; nawet mity wymarły w człowieku; czerpie się z nich jedynie czasem w celach niezwykle doraźnych. "Indyk" był wyśmianiem, "Tango" walką; w każdym z dramatów Mrożka, w każdym z najlepszych jego dramatów w każdym razie, obok kpiny istniała pewna tragiczność. W "Szczęśliwym wydarzeniu" kompromitacja jest chłodna i bezbolesna. Może ta bezbolesność właśnie sprawia, że choć o "chłodzie" i "dystansie" tej twórczości pisało się tak często, dopiero "Szczęśliwe wydarzenie" jest naprawdę chłodne. Tkwi w tym pewien paradoks, bo sztuka ta wydaje się równocześnie jednym z najbardziej pesymistycznych utworów Mrożka, wyrażającym pewną autorską bezradność, lęk, już nie przed tym co straszne, lecz znane, a przed Nieznanym. A w efekcie jest to pierwsze (chyba) sceniczne dzieło Mrożka, gdzie nastrój ów nie udziela się czytelnikowi, a widz - przynajmniej spektaklu na Mokotowskiej - w ogóle się go nie domyśla.

Przedstawienie w Teatrze Współczesnym jest bowiem zabawne. Nie tylko przede wszystkim zabawne, ale wyłącznie zabawne. Jak w dobrej, inteligentnie napisanej komedii. Przy czym rzecz znamienna: to, co w czytaniu wydaje się najmocniejsze (akt III, od narodzin Niemowlęcia) i najmniej "śmieszne"- w teatrze tym bardziej zmierza ku farsie. Morał - jeśli w ogóle ktoś zechce się po tej zabawie zastanawiać nad morałem - wydaje się zaś sztuczny i jakby doczepiony.

Gdzie więc tkwi tego przyczyna - w wykonawcach czy w tekście?

"Szczęśliwe wydarzenie", wystawiono tą samą co dawniej, sprawdzoną i niezawodną już metodą. Posłuchano didaskaliów, scenografia (Ewa Starowieyska) odbiega od żądań pisarza w kilku zaledwie i to nieistotnych punktach. Obsadę dano doskonałą; przynajmniej trzem głównym rolom - Starca (Henryk Borowski), Męża (Kazimierz Rudzki), Przybysza (Wiesław Michnikowski). W sposobie reżyserii też nic właściwie nie ulegało zmianie. A jednak... A jednak wyszło przedstawienie nie tylko poniżej poziomu "Tanga", ale nawet "Poczwórki". Przedstawienie, w którym pierwszoplanową rolę grają dowcipy i gagi. Prawda, że na wysokim w większości poziomie.

"Dowcipy"... - ten zarzut mierzy w Mrożka. Przywykliśmy do tego, że mrożkowski dowcip jest jakby nie do "wyjęcia" z całości utworu, nie do opowiedzenia oddzielnie, bo tak jest wielopiętrowy, tak powiązany z innymi, z generalną sytuacją, z wzajemnymi relacjami osób. W "Szczęśliwym wydarzeniu" zasada ta się łamie; jest tam po prostu zbyt wiele tzw. "dowcipnych odezwań" do zastosowania w każdej okazji, dowcipnych w nie najbardziej wyszukany sposób. I nie sposób nie dostrzec, że nie są tu żadnym świadomym "chwytem", służącym dla jakichś generalnych, kolejnych kompromitacji. Te dowcipy słowne pociągają za sobą skłonność do dowcipów sytuacyjnych, z których też korzysta się w przedstawieniu dość szczodrze, ze smakiem zresztą, lecz rozładowując wszelkie napięcie.

Czy można jednak ich uniknąć! Patrząc na liczne aktorskie (czy reżyserskie) drobne zresztą "improwizacje", w które obfituje głównie akt II (w łóżku) i część III aktu, przychodzi na myśl podejrzenie, którego nie odczuwało się w lekturze; mimo wspaniałych pozorów nie daje tu Mrożek aktorom naprawdę dobrych ról. Lub raczej daje tak, że na scenie muszą one zmienić swój sens; zostać spłycone, niezależnie od tego, jak dobry gra je aktor. Te role są puste; może dlatego, że po raz pierwszy u Mrożka ich język jest tak ubogi czy aż natrętnie schematyczny. Więc dialog toczy się wartko, lecz od momentu, gdy Przybysz przyjmuje propozycję Męża, nie wnoszą te kunsztowne kwestie nic do tego, co zostało powiedziane wcześniej. Zaś pomiędzy postaciami brak związków innych niż zewnętrzna intryga; przynajmniej do chwili narodzin Niemowlęcia. Tylko że, jak stwierdzono, Niemowlę jest śmieszne. Musi być śmieszne. Nie bez racji nie zjawiał się na scenie tygrys z "Oheya". Dorosły mężczyzna w dziecięcym "pajacyku" nie może budzić u widowni reakcji innych, niż mężczyzna przebrany za ponętną blondynkę. Nawet jeśli Niemowlę to ma kły i całą twarz zakrytą "z wyjątkiem nosa i oczu".

W Teatrze Współczesnym nic zresztą nie skrywa owej pogodnej i rumianej (Kazimierz Kaczor) "dziecięcej" twarzy. Finał "Szczęśliwego wydarzenia" jest żartem, dobrym żartem, może tylko trochę przydługim. Śmiech, który budzi, nie wyraża nic poza wesołością; żadnego niepokoju czy grozy. To nie końcowy taniec wuja Eugeniusza z Edkiem...

Erwin Axer pozostał więc Mrożkowi - jak zawsze - niemal dokładnie "wierny". Tyle tylko, że ani jemu, ani Mrożkowi nie wyszło to na dobre. "Szczęśliwe wydarzenie" sprowadzono do anegdoty; ładnej i przez świetnych aktorów, sprawnie opowiedzianej anegdoty. Na jej podstawie ułożyć można by zabawny skecz przy ognisku. Gzy inna droga była możliwa, trudno orzec. Niezależnie od tego, czy w poprzednich sztukach Mrożka szło o "rzeczywistość domyślaną do absurdu", czy o "absurd domyślany do rzeczywistości", rzeczywistość ta była nam domem; trudno byłoby udawać, że przebywa się w nim bez takich czy innych konsekwencji. "Szczęśliwe wydarzenie", nawet gdyby potraktować je mniej komediowo, bardziej wieloznacznie, pozostałoby najwyżej, pewną metaforą. Metafory zmuszają czasem do refleksji, nie atakują wprost... Straszne dziecko burzące wszelki ład oddzielają od nas te same mgły, które opadły na Mont-Blanc.

Przedstawienie w Teatrze Współczesnyrn jest zresztą godne zalecenia i cieszyć się będzie z pewnością zasłużonym powodzeniem. Czy warto pytać o to, czy powodzenie to może być wystarczającym komplementem zarówno dla Mrożka jak dla Axera?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji