Artykuły

Diabelska pokusa rosyjskiej klasyki

Z pewnością młodemu zespołowi nie można odmówić pasji i energii. Cały spektakl zagrany jest dynamicznie. Niestety brak tu dramaturgii i stopniowania emocji - o "Mistrzu i Małgorzacie" Teatru Ludzi Upartych w reż. Jana Polaka w Teatrze Impresaryjnym im. Włodzimierza Gniazdowskiego we Włocławku pisze Małgorzata Tarkowska z Nowej Siły Krytycznej.

"Mistrz i Małgorzata" to jedno z największych arcydzieł literatury i zarazem jedna z największych pokus dla współczesnych reżyserów. Bogactwo kontekstów kulturowych i niezliczony wachlarz interpretacji stanowi obietnicę dzieła niezwykłego, magicznego, które nie tkwi w żadnym historycznym czasie, ale wciąż istnieje w potencjalnej współczesności. Niestety nierzadko twórcy teatralni zapominają, że wielkie arcydzieła literatury wymagają równie mistrzowskiego zmysłu interpretacji i niemałej charyzmy oraz odwagi w inscenizowaniu i przyswajaniu klasyków. "Mistrz i Małgorzata" jest zatem, bardziej niż obietnicą, wyzwaniem, któremu niełatwo sprostać.

W Teatrze Impresaryjnym im. Włodzimierza Gniazdowskiego pełna obaw zajmowałam miejsce w fotelu. Niestety okazało się, że owe obawy okazały się słuszne. Jan Polak mając do dyspozycji aktorów - amatorów oraz, co sam przyznał, słabe zaplecze techniczne, zdecydował się na zbyt odważny krok.

Reżyser wybrał z powieści zaledwie kilka wątków. Z pewnością to rozsądny wybór, bo "Mistrza i Małgorzaty" nie sposób inscenizować w całości, chyba że w ramach jakiegoś teatralnego eksperymentu - wówczas można by poświęcić kilkanaście godzin i zmierzyć się z 32 rozdziałami powieści, skonstruowanymi za pomocą różnych technik narracyjnych. Oglądając sztukę będącą spójnym i sprawnym połączeniem scen, ma się wrażenie, że reżyser nie miał na ten spektakl pomysłu, a przecież żeby czytać i otwierać klasykę wciąż na nowo, trzeba mieć do tego ważny powód. Tekst "Mistrza i Małgorzaty" aż skrzy się od wciąż nieodkrytych, nowych dróg interpretacji...

Bułhakow zawarł w swojej powieści wnikliwe studium dobra i zła, ale też miłosierdzia i wybaczenia. W powieści siły te przenikają się i napędzają wzajemnie, tworząc wiecznie obracające się koło życia. Bułhakow obnażył zawieszenie ludzkiego sumienia pomiędzy moralnością i niemoralnością, między dobrem i złem, cierpieniem i szczęściem. Wprowadzając wątki biblijne, rozliczył się również z największymi problemami etycznymi swego czasu. Jan Polak deklarował, że spośród wielu możliwości interpretacyjnych zajmie się właśnie problemami etycznymi. Zatem o jakiej walce dobra ze złem opowiada Teatr Ludzi Upartych? No właśnie z Bułhakowa jest tu niewiele i niekoniecznie musiałby być to zarzut, gdyby pojawiła się jakaś genialna, oryginalna interpretacja. Niestety niczego takiego nie doświadczymy...

Jan Polak nie wykorzystał żadnego ze swych atutów. Mając do dyspozycji bardzo młody zespół aktorów, z których większość debiutowała na scenie, zamiast uczyć ich warsztatowego, technicznego aktorstwa, mógł wykorzystać ich zapał, pasję teatru i młodość, a nawet pewne niedoskonałości, by rosyjską klasykę zrobić z dystansem i przymrużeniem oka. Mogłaby to być sztuka o postawach moralnych i pierwszych wyborach.

Aktorzy Teatru Ludzi Upartych popełnili wszystkie grzechy amatorskiego teatru: przesadna mimika, gestyka, słabe podanie słowa. Teatr nie wymaga akcentowania każdego gestu. Sceny nie trzeba wypełniać drobnymi kroczkami, trzepotaniem rzęs, wyginaniem warg, poszukiwaniem "drobnych" czynności. Na scenie czasami można po prostu być, stać, obserwować, siedzieć. Sama obecność aktora na scenie pozbawia go "własnej" tożsamości i czyni z niego postać. To największa tajemnica i magia teatru, polegająca na umowie pomiędzy aktorem a widzem, który decyduje się na przyjęcie świata przedstawianego na scenie.

Z pewnością młodemu zespołowi nie można odmówić pasji i energii. Cały spektakl zagrany jest dynamicznie. Niestety brak tu dramaturgii i stopniowania emocji. Kostiumy nie ułatwiają aktorom zadania. Zamiast dopełnić postać, sprawiają, że aktorzy wydają się przebranymi, groteskowymi figurami uwięzionymi w historycznym kostiumie. Na tle całego zespołu wyróżnia się Paweł Drzewiecki (Woland). Po pierwsze, ze względu na dobry warsztat i technikę. Po drugie, to jedyna dobrze zinterpretowana postać. Właściwe Woland ratuje ten spektakl od katastrofy. Zgodnie z zapowiedziami reżysera, postać ta wybija się na plan pierwszy i rozstrzyga w walce dobra ze złem, niczym Mefistofeles z "Fausta" Goethego "wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro".

Były co najmniej dwa sposoby na to, aby ten spektakl był udany. Pierwszy wykorzystywałby młody wiek aktorów i ich potencjał - wówczas w spektaklu pojawiłoby się więcej elementów takich jak w scenie balu, gdy jeden z aktorów zatańczył break dance'a. Niestety tego typu scena była jedynie wyjątkiem na tle całego spektaklu i stanowiła efekciarski fajerwerk. Gdyby cały spektakl ująć w "młodzieżowej" konwencji, przynajmniej aktorzy czuliby się na scenie swobodnie. Drugi sposób to uczynienie atutu ze zderzenia młodego wieku aktorów i ich pierwszych prób w teatrze z rangą arcydzieła literatury rosyjskiej i w związku z tym przyjecie dystansu i groteskowej konwencji. Jan Polak nie zaproponował żadnej z tych dróg, nie przedstawił również własnej, indywidualnej i spójnej wizji. Zapał młodego zespołu nie został dostatecznie wykorzystany. Próba dosłownego zmierzenia się z klasyką musiała okazać się nieudana. Diabelska pokusa rosyjskiej literatury sprowadziła go na manowce. Zamiast próby rzeczywistego zmierzenia się z tekstem na scenie widzimy jedynie próbę jego "przeczytania"...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji