Artykuły

Rewolucja kulturalna?

Zerkam na wielki portal internetowy. W dziale kultury czytam: "Artystka strasznie przytyła", "Najgorzej ubrana kobieta", "Pijany aktor wylądował na odwyku". Tyle dziś mamy dla państwa ze świata sztuki. Na portalu "The New York Times" takie tematy są nie do pomyślenia, mimo że to też opiniotwórcza gazeta - felieton Zbigniewa Hołdysa we Wprost.

Niszczenie ludzi stało się normą społeczną, w jakimś sensie sposobem na życie. Siedzi naprzeciwko mnie Bardzo Znany Człowiek. Mówi: "Wiesz, boję się rano pójść do kiosku i kupić gazetę. Nie wiem, co tam znajdę na swój temat. W ciągu dwóch lat napisano o mnie 70 paszkwili. Wpisz moje nazwisko w Google i zobaczysz, co się dzieje. Jestem calutki obsmarowany gównem, od góry do dołu". Pytam, czy mieli powody. "Skądże". A napisali kiedyś o tobie dobrze? "Skądże".

Pierwszy raz pomyślałem o tym wiele lat temu za sprawą Kazimierza Kaczora. Został właśnie wybrany na prezesa Związku Artystów Scen Polskich i dziennikarz telewizyjny zapytał, czego mu życzyć. Odpowiedział w manierze Kurasia z "Polskich dróg": "Mam jedną gorącą prośbę do krytyków: nie niszczcie nas. Aktor to człowiek. On czuje i przeżywa jak inni ludzie. Nie jesteśmy ze stali. Kiedy napiszecie po spektaklu, że aktor był beznadziejny, że się skończył, że powinno się go obrzucić pomidorami, to pamiętajcie, że ten człowiek potem wróci do domu, gdzie czeka na niego żona i dzieci. Usiądą w milczeniu przy stole i ten kompletnie zdruzgotany człowiek będzie się zastanawiał: Czy ma zmienić zawód? Czy jak jutro wyjdzie z domu, to ludzie mu się odkłonią? Krytyk już wtedy smacznie śpi, kiedy aktor zaczyna myśleć, że być może życie straciło sens. A przecież nic strasznego nie zrobił. Po prostu słabiej zagrał. Nie róbcie nam tego".

Była to prośba wstrząsająca, niestety przeszła bez echa. Wystarczy wejść do internetu, by się o tym przekonać. Zresztą nie tylko do internetu.

Kilka lat później siedziałem w jakiejś restauracji i czytałem "Gazetę Wyborczą". W dziale kultury zamieszczono recenzję filmu "Operacja Samum" Władysława Pasikowskiego. Tytuł na całą szerokość kolumny wielką czcionką wrzeszczał: "ZSZEDŁ NA PSY". Zero litości. Od tamtej pory ten jeden z najlepszych polskich reżyserów właściwie się nie podniósł.

Nie mam pojęcia, kiedy to się zaczęło. Nie wiem, kto pierwszy rzucił butelką szampana w burtę statku i wodował tradycję niszczenia ludzi za pośrednictwem mediów. Nie wiem, co mu przyświecało. Wiem jedynie, że rozpoczął nową erę w dziejach ludzkości. W Polsce owoce tej ery wyrosły dorodne, j ak nigdzie na świecie. Na opluwaniu zaczęto robić niespotykany interes. Dziś niszczące opinie fruwające i na szczytach "elit", i na dole internetowym są zjawiskiem masowym, straszliwym i raczej niespotykanym w tej skali nigdzie indziej.

Będę tu co jakiś czas wymieniał różne nazwiska, ale nie jest moim celem dokopywanie komukolwiek. Po prostu tak zarejestrowałem niektóre fakty. Bronisław Wildstein ma sprawny procesor, potrafi szybko i logicznie myśleć, zwłaszcza podczas telewizyjnych polemik. Dysponuje znakomitą pamięcią i umie rozumować niczym szachista. Kompletne nie podzielam jego ideologii, ale nie mam o nią pretensji, bo każdy wyznaje, co lubi. Wygasły też we mnie pretensje o listę, którą wyniósł czy której nie wyniósł (wszak nigdy tego nie potwierdził), choć przez to powstał syf straszny i uczynił wśród Polaków spustoszenie nieodwracalne.

Mam natomiast żal o jedną rzecz, którą wypowiedział kiedyś do kamery telewizyjnej: "A kto powiedział, że to są autorytety? Dlaczego profesor Bartoszewski ma być autorytetem? Kto to ustalił? Dla mnie profesor Bartoszewski nie jest żadnym autorytetem". To banalne stwierdzenie było jak gwizdek rozpoczynający polowanie. Prawdopodobnie to w tamtej chwili narodziła się popularna wśród zwolenników PiS szydercza pisownia "ałtorytet" i równie szydercze "elyty". Stało się jasne, że od tej pory można obsikać każdego, nawet najmądrzejszego człowieka, jeśli się coś do niego ma.

Dziś w Polsce nie ma już elit i autorytetów, więc życzenie pana Bronisława się ziściło. Nie ma ośrodków intelektualnych, których zdanie miałoby istotne znaczenie (niestety, na opuszczonym terytorium nic nowego się nie urodziło). Nie ma kół dyskusyjnych, kawiarni, partii ani stowarzyszeń. Nie są już autorytetami ani Adam Michnik, ani Jarosław i Lech Kaczyńscy, ani Lech Wałęsa. Ani Czesław Miłosz, ani Tadeusz Mazowiecki, ani prof. Władysław Bartoszewski czy Jan Olszewski. Nie są Andrzej Gwiazda, Andrzej Wajda ani Zbigniew Herbert. Nie są Jan Nowak-Jeziorański, Andrzej Szczypiorski ani Aleksander Kwaśniewski, Bronisław Komorowski czy Wojciech Jaruzelski. Mógłbym mnożyć nazwiska w nieskończoność - ostatnio dołączył do listy kardynał Stanisław Dziwisz (za pochówek Lecha Kaczyńskiego na Wawelu i krew papieską dla Kubicy). O Donaldzie Tusku nie wspomnę, sami dodajcie to nazwisko gdziekolwiek.

Ktoś powie, że sami zapracowali. Inny powie, że celowo zniszczyli ich polityczni wrogowie, aleja myślę, że jest jeszcze zupełnie inaczej. Mianowicie niszczenie ludzi stało się współczesną normą społeczną. W jakimś sensie sposobem na życie.

Dziś, dzięki łatwości dostępu do mediów, każdy człowiek dostał do ręki narzędzie o straszliwej sile destrukcji. Może zniszczyć drugiego, nie wychodząc z domu. Nie trzeba już pokonać rywala umiejętnościami - wystarczy go przetrącić sprytnym pomówieniem, fikcyjną czy prawdziwą wpadką. Nie trzeba też zasłużyć złym uczynkiem, by się obudzić jako człowiek sponiewierany. Wystarczy, że się stanie komuś na drodze i ten ktoś uderzy w odpowiednią strunę w internecie. Lawiny nie da się zatrzymać. Niektórzy czynią to zawodowo i żyją z tego nieźle, inni robią to w ramach hobby, jeszcze inni są do tego wynajęci. Czasem dzieje się coś przypadkiem.

Włodzimierz Szaranowicz, znakomity znawca wielu dyscyplin sportowych, jest od jakiegoś czasu komentatorem sportowym, którego unikam. Ilekroć jakiś atleta dokona wielkiego wyczynu, wtedy zazwyczaj pada z ust pana Włodzimierza coś w tym stylu: "Wspaniały wynik, niesamowity atleta, ale kiedy patrzę na te mięśnie, to nie wiem, czy powstały bez jakiegoś wspomagania". Tyle wystarczy, by sportowy mistrz przestał być mistrzem. Potem internet tonie w plwocinach na temat tego, kto bierze, kto nie bierze, po chwili nikt nie jest czysty. Nawet Owens 80 lat temu musiał coś brać. Mała przypadkowa iskra rozpaliła ogień.

Jedno słowo chytrze rzucone w mediach nabiera pędu pocisku. Tekst na wielkim portalu internetowym "Kto ma tak krzywe nogi?" był jednym z najpodlejszych. Wypełnił wszystkie najgorsze sfery międzyludzkiej destrukcji. Odarł kobietę z intymności, ośmieszył aktorkę, ludzi na forach skłonił do szyderstw i dzikiej agresji. Jednocześnie od dawna nie znajdziecie najmniejszych wzmianek o dokonaniach artystycznych tej aktorki, choć takowe bezustannie mają miejsce.

Bogusław Linda wyznał kiedyś w telewizji, że po przeczytaniu w internecie bluzgów i opinii na swój temat na kilka lat przestał grać. Po prostu nie wytrzymał ciężaru wypuszczonego w necie jadu. Dorota Stalińska, kobieta, która samotnie wychowała syna na znakomitego dorosłego człowieka, mówi mi, że nie wychodzi z domu. Gdy syn wystartował w telewizyjnym programie "Taniec z gwiazdami", oboje zostali chamsko przeczołgani przez tabloidy ("Ciekawe, kim jest ojciec Pawła?"). W ślad za tym ruszył internet ze swoją kurarą i reputacja słynnej aktorki, zarazem charyzmatycznej działaczki charytatywnej, odfru-nęła w niebyt. Dziś mówi: "Jak ja mam wyjść z domu? Zrobili ze mnie matkę ladacznicę". I szybka konkluzja: gdyby była nikim i gdyby jej syn był nikim, nic by im się nie stało.

O politykach pisać nie ma sensu. Wszystko widać jak na dłoni. Napuszczani na siebie przez dziennikarzy wypełniają role telewizyjnej telenoweli z nawiązką, w ogóle nie kontaktując się z narodem na niwie merytorycznej. W internecie (i poza nim) każdy z nich przynajmniej raz został zanurzony w kloace pomówień i obelg. Teraz już nikt nie ma suchego garnituru. I nikt nie ma szans na zostanie autorytetem i pociągnięcie za sobą narodu. Czy o to chodziło? O jednym przypadku wspomnę, jest świeży.

W dniu, w którym piszę ten tekst, portal Fronda.pl oznajmił chytrym pytaniem: "Geremek tajnym współpracownikiem?". A więc mamy go! Tego samego Geremka, wielkiego Polaka, którego żegnał transparent "Dzięki Ci, Panie, że go zabrałeś". Natychmiast powieliły "newsa" pod różnymi tytułami wszystkie wielkie portale internetowe metodą "kopiuj/wklej". Gówniana i niesprawdzona informacja, obalona godzinę później przez historyka IPN, zyskała w kwadrans status ogólnopolskiej wiadomości przykuwającej uwagę niczym dzieło dobrej światowej agencji prasowej.

Skąd się to bierze? Dlaczego nikt nie zadał sobie trudu wciśnięcia hamulca? To niekompetencja dziennikarzy i pęd za skandalem na pewno, ale czy tylko? Psycholog Jacek Santorski powiedział kiedyś, że człowiek ma dwie cechy. Pierwsza to ta, że sam siebie akceptuje tylko w połowie, drugiej połowy w sobie nie lubi. I druga taka, że każdego człowieka lubi się też w połowie (albo jak kto woli, średnio lubi go połowa ludzi, którzy go znają). Być może, jedno wynika z drugiego i tworzy trzecie.

Więc jest możliwe, że niszcząc innego człowieka, niszczymy go za to, że jest w połowie taki, jakimi sami chcielibyśmy być. Że uciekł nam z czymś, czego brak w naszej nielubianej połówce. Że nas przez to drażni. Wkurza nas odwagą, dorobkiem, sukcesami, umysłem, pogodą ducha, finansami.

W 1966 r. chiński przywódca Mao Tse Tung (tak wówczas pisano jego nazwisko) przeprowadził w komunistycznych Chinach rewolucję kulturalną. Jej celem (w dużym uproszczeniu) było zlikwidowanie klasy intelektualistów, uznanej przez niego za śmiertelnych wrogów proletariatu. Na 10 lat wymazano z umysłów ludzkich wszelkie dzieła, prace naukowe, książki i wynalazki. Zrównano wszystkich w dół. Pisarzy skierowano do pracy resocjalizacyjnej w kopalniach, do obozów pracy przymusowej wysłano tysiące studentów, a uczelnie i szkoły zamknięto na kilka lat. Zginęły tysiące ludzi. Jeśli ktoś znał język obcy - nie miał szans na przeżycie. Podobnie gdy nosił okulary - "symbol odchylenia klasowego". Z fragmentów Muru Chińskiego zbudowano chlewy, a wszystkie książki spalono. Mao ogłosił, że stare dzieła sieją kontrrewolucję, a intelektualiści i naukowcy to zdrajcy i wrogowie proletariatu. Zapowiedział, że już nigdy nie będą niczyimi autorytetami. W teren ruszyli młodzi bojownicy, tzw. hunwejbini. W10 lat Chiny runęły intelektualnie i gospodarczo na samo dno.

Nie porównuję tamtego horrendum do dzisiejszej sytuacji w Polsce, ale pytanie brzmi: Czy przypadkiem nie zaordynowaliśmy sobie nowej formy "rewolucji kulturalnej"? Czy nie ma wśród nas bardzo licznej kasty szczujących hunwejbinów? Czy strącanie z piedestałów wszelkich autorytetów ku uciesze gawiedzi nie spowodowało, że nie mamy już żadnego przewodnika stada? Czy da się płynąć bez latarni morskiej? Czy kinematografia polska naprawdę może istnieć bez Wajdy, poezja bez Miłosza, historia bez Wałęsy i Jaruzelskiego, skoki bez Małysza, dobroczynność bez Owsiaka, muzyka bez Niemena i Kościół bez Jana Pawła II?

Rutynowo zerkam na wielki portal internetowy. W dziale kultury czytam: "Artystka strasznie przytyła", "Najgorzej ubrana kobieta", "Pijany aktor wylądował na odwyku". Tyle dziś mamy dla państwa ze świata sztuki. Na portalu "The New York Times" takie tematy są nie do pomyślenia, mimo że to też opiniotwórcza gazeta.

Bardzo Znany Człowiek mówi, że już nie odbiera telefonu. "Zawsze może to być tabloid, zapyta o coś i nie masz odwrotu. Nie odpowiesz - napiszą, że byłeś zdenerwowany i rzuciłeś słuchawką. Odpowiesz - możesz nie wychodzić z domu przez tydzień. Lepiej nie odbierać". Ma rację. Ja też już nie odbieram.

Na zdjęciu: Zbigniew Hołdys.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji