Artykuły

Życie ze sztuką splecione

Pracowałem z wieloma wybitnymi re­żyserami, ale najbliższy sercu był mi Henryk Tomaszewski, twórca nie­zwykłej sztuki widowisk bez słów. Był mistrzem ujawniania stanów we­wnętrznych człowieka za pomocą ru­chów ciałem, gestów i mimiki. Jego teatr, jedyny w swoim rodzaju, teatr elitarny, nie znał ba­rier językowych, co sprzyjało wędrówce po scenach świa­ta. Z każdego zagranicznego wojażu wracał Tomaszewski obładowany książkami. Były to albumy poświęcone sztu­ce, wszelkim jej dziedzinom. Przeglądał uważnie repro­dukcje, analizował, gdy wypatrzył coś interesującego, między strony zakładał karteczkę z informacją. Potem, w czasie rozmów o teatrze, otwierał albumy wskazując na pozy i napięcia w rzeźbach Rodina czy niezwykłe świa­tło oblewające grupę postaci w "Śnie Osjana" Ingresa. Obra­zy inspirowały, a wyobraźnia ożywiała namalowane sceny, poruszała postaciami.

Kiedy Tomaszewski opowiadał treść nowego progra­mu, dla wyrazistości uzupełniał słowa ruchami swego cia­ła. Był mistrzem tworzenia postaci, wcielania w przeróż­ne ludzkie indywidua. Odgrywając przede mną swój teatr, przedstawiał galerie osób - bohaterów niemego dramatu. Sugerował muzykę do widowiska. On ją słyszał.

Życie splótł ze sztuką. Kolekcjonował antyczne meble, obrazy, porcelanę. W 1966 roku przyjechałem do Wrocławia realizować scenografię "Ogrodu miłości" i w czasie dłuż­szego pobytu w tym mieście odwiedzałem Tomaszew­skiego w jego mieszkaniu. Było tam już tak ciasno od zbio­rów, że aż niebezpiecznie. Bałem się, aby czegoś nie po­trącić, nie potłuc. Wejście do łazienki wymagało wielkiej zręczności - drzwi ledwie się uchylały zablokowane figu­rą drewnianego rycerza. Dyrektor administracyjny Panto­mimy, Marian Wawrzynek, ze względu na tuszę nie mie­ścił się w tym mieszkaniu. Jeśli miał ważną sprawę, prze­kazywał wiadomość z klatki schodowej przez szparę w uchylonych drzwiach wejściowych. Ciasnota była nie­znośna i wkrótce Tomaszewski postanowił kupić dom, głównie dla swoich ukochanych zbiorów. Uwagę skiero­wał na Sudety. W latach sześćdziesiątych wielu Ślązaków opuszczało rodzinne strony, sprzedawali domy, ziemię i wybywali do Niemiec. Jeździłem z Henrykiem pod wska­zane adresy, kierując się ceną i urodą okolicy. Oglądaliśmy między innymi niewielką willę w Sobieszowie. Za oknami roztaczał się romantyczny widok z ruinami zamku w Chojniku. Jak w bajce - pomyślałem. Na dole piękne mieszkanie, ale na piętrze lokatorzy. Henryk szukał sa­motni. Pojechaliśmy więc dalej, do Karpacza, gdzie na Sło­necznym Stoku, na tle lasu stał drewniany domek. Właści­cielka "siedziała na walizkach" z pragnieniem natychmia­stowego wyjazdu do swoich koleżanek w Niemczech. By­ła samotna, straciła syna, męża architekta i budowniczego tego właśnie domku. Z miłą, starszą panią Tomaszewski przeprowadził transakcję kupna - sprzedaży. Pokochał dom, okolicę, rozległe panoramy widokowe przywołują­ce twórczość Caspara Dawida Friedricha. Zadbał o ka­mień z krzyżem wkopany pod drzewem, upamiętniający śmierć Johanna Bomby, syna byłej właścicielki, który jak żołnierz poległ na wschodnim froncie w latach drugiej wojny światowej. W Święto Zmarłych Tomaszewski zapa­lał mu świeczkę przy kamieniu.

Uwielbiał zwierzęta, przyrodę. W ogrodzie nie pozwa­lał przycinać krzewów, chyba że zarastały dróżki tworząc gęstwinę nie do przebycia - wtedy z bólem serca likwido­wał nadmiar gałęzi. Pozwalał rosnąć pokrzywie.

W 1967 roku Tomaszewski po raz pierwszy w Polsce podjął się reżyserii w teatrze słowa. Było to "Męczeństwo i śmierć Marata" Petera Weissa w Teatrze Polskim w Po­znaniu, trzy lata po głośnej berlińskiej prapremierze Kon­rada Swinarskiego. Próby przebiegały sprawnie dzięki za­pałowi aktorów. Moją scenografię wykonywano nadzwy­czaj starannie i szybko. Dzięki dobrej organizacji pracy poznaniaków mieliśmy dużo wolnego czasu. Henryk To­maszewski urodził się w Poznaniu. Znał tu każdą niemal ulicę. Podczas spacerów pokazywał mi kościoły, muzea, antykwariaty, a także miejsce dawnej kawiarni, do której jako chłopiec chodził z matką w każdą niedzielę na ciast­ka. Pewnego razu, w czasie naszych wędrówek wypatrzy­łem w witrynie sklepiku tors porcelanowej lalki i pokaza­łem Henrykowi. Zrazu nie wyraził zainteresowania takim niekompletnym obiektem. Oglądał stare filiżanki, figurki, meble, aż w końcu dał się przekonać, wziął do ręki torsik i kupił go! - Kiedy główkę przyniosłem do hotelu i ustawi­łem na stoliku, szary, anonimowy pokój wypełniło świetli­ste ciepło. Poczułem się lepiej - wspomniał po latach - i wyobraź sobie, że od tamtego czasu zacząłem kolekcjo­nować lalki i zabawki!

Miał lalki z całego świata. Kupował je wszędzie tam, gdzie pantomima występowała, i zwoził do Wrocławia. Najpiękniejsze były porcelanowe, dziewiętnastowieczne, nabywane w antykwariatach za wysokie ceny. Z tego po­wodu uchodził za dziwaka. Lalki zawinięte w bibułki i za­mknięte w kolorowych pudłach złożonych na strychu, w piwnicy, pod łóżkiem, w biurach teatru, we wrocław­skim mieszkaniu i w domku w Karpaczu ponad ćwierć wie­ku czekały na rozpakowanie. Aż stało się to w 1994 roku.

Marzenie Tomaszewskiego o stworzeniu muzeum za­bawek urzeczywistniła wiceburmistrz Karpacza Elżbieta Sadlak i wraz z burmistrzem Józefem Piotrowskim wska­zali mi parterowe pomieszczenia dawnej stołówki zlikwi­dowanego pensjonatu. Wykonałem plany przebudowy i projekty ekspozycji. Miejscowy Lady Club zebrał sporą kwotę pieniędzy na remont.

Potem były same przyjemności. Henryk otwierał pudła, wyjmował lalki, ja malowałem domki, w których lalki miały zamieszkać. Bawiliśmy się doskonale przez kilka tygo­dni, aż do otwarcia muzeum. Wtedy to wzruszony ofiaro­dawca zabawek wyznał, że przez wiele lat gromadził zbiory po to, by kiedyś udostępnić je dzieciom. Potwier­dził to akt notarialny o przekazaniu zbioru miastu Kar­pacz. Proboszcz parafii ewangelicko-augsburskiej w Cie­plicach, ks. Alfred Neumann, wpisał do pamiątkowej księ­gi: "A teraz zostaje wiara, nadzieja i miłość (Kor. 13,13). Ofiarowany zbiór zabawek jest dowodem wielkiej miłości do dzieci - naszej przyszłości".

Z Henrykiem łączyły mnie zbliżone upodobania. W świecie sztuki poruszaliśmy się w zgodzie, jakby tą sa­mą ścieżką, z wielkim poszanowaniem dla tradycji. Wiele prac scenicznych rozpoczynaliśmy od nagłych i nieplano­wanych rozmów, takich choćby jak ta 10 kwietnia 1973 roku. Załatwiałem w Warszawie paszport i bilet do Wied­nia, dokąd nazajutrz miałem polecieć na spotkanie z dy­rektorem Wiener Festwoche. Te czynności zajęły mi cały dzień, ale wieczór pozostał wolny, więc wpadłem do Te­atru Żydowskiego, gdzie zespół Pantomimy dawał gościn­ne występy. Po spektaklu zasiadłem z Henrykiem w re­stauracji obok teatru, aby pogadać o "Grze w zabijanego" Io­nesco. Miał ją wkrótce inscenizować. Nie czytałem tego dramatu, ale coś o nim wiedziałem. Henryk opowiedział mi wtedy o pomyśle wprowadzenia dodatkowej, niemej postaci - Śmierci. Swoją obecnością połączyłaby ona wszystkie sceny, urastając tym samym do roli głównej po­staci. Przedstawienie z tańcami miało przypominać trochę rewię. - Śmierć byłaby pierwszą solistką - powiedziałem. Przywołałem więc obrazy danse macabre ze średniowie­cza i baroku: w kręgach tańczą szkielety i ludzie wszelkich stanów społecznych. Ustaliliśmy, że sceny rozegramy w różnych epokach, od średniowiecza przez renesans, barok itd. zdążając do współczesności, bo plagi zarazy spadały na Europę przez wieki i spadają nadal.

Podczas godzinnej rozmowy zjedliśmy pieczoną kaczkę ze śliwkami popijając winem i ustaliliśmy wszystko, co trze­ba. Wiedziałem, jak zaprojektować dekoracje i kostiumy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji