Artykuły

Żadnej pracy się nie bała...

Irenka kładła nas wszystkich na rękę. I robiła to zawsze ręką lewą, od serca. Po ludzku była dobra, po aktorsku doskonała - pisze Ryszarda Wojciechowska w Polsce Dzienniku Łódzkim.

Najważniejsze, że mnie żegnają oklaskami, a nie gwizdami-zwykła mawiać Irena Kwiatkowska. Zmarła wczoraj w Domu Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie. Miała 98 lat.

Irenka kładła nas wszystkich na rękę. I robiła to zawsze ręką lewą, od serca. Po ludzku była dobra, po aktorsku doskonała. Pamiętam, jak kiedyś z Gustawem Holoubkiem i z Tadeuszem Łomnickim szukaliśmy dla niej odpowiedniego określenia. Doszliśmy wtedy do wniosku, że ona to taka multiwitamina, dobra na wszystko i dobra we wszystkim. A teraz jej już nie ma - mówi z przygnębieniem w głosie Bohdan Łazuka.

Alina Janowska: Irena? Wspaniała. Ostatnio puściłam sobie płytkę z jakimś jej nagraniem. I tak się nasładzałam tym, jak ona to robi. A teraz ma już swoje miejsce w niebie. I swoich słuchaczy. Na pewno będzie jej tam wygodnie. I z mężem się spotka. Chociaż jakie to dla nas pocieszenie?

Irena Kwiatkowska odeszła. Żyła 98 lat. Zostały po niej wielkie role: kabaretowe, teatralne i filmowe. Zostawiła nam nieśmiertelną Hermenegildę Kociubińską, którą dla niej stworzył sam Konstanty Ildefons Gałczyński, kobietę pracującą z "Czterdziestolatka" Jerzego Gruzy, czy wreszcie piosenki z Kabaretu Starszych Panów jak "Shimmy szuja" i skecze z kabaretu Dudek.

Przed ośmioma laty, podczas Festiwalu Dobrego Humoru, miałam okazję rozmawiać z Ireną Kwiatkowską. Łatwo nie było. Aktorka nie lubiła wywiadów. Czuła się już wtedy nie najlepiej. Męczył ją medialny szum. Kochała scenę, ale w życiu prywatnym wolała stać za kulisami. Dlatego o sobie mówiła w każdym wywiadzie dość oszczędnie. Ale często z humorem.

Podczas naszej rozmowy to ona czasem zadawała mi pytania, jak to: Czy pani wie, co robię przed spotkaniem z dziennikarzami? I zaraz sama sobie na nie odpowiedziała: Czytam "Who is who", żeby sobie przypomnieć własną historię. W jej głosie słyszałam lekkie rozbawienie.

I dalej mówiła: Jestem pogodna. Zawsze taka byłam. Chociaż trochę w życiu przeszłam. Wojenna młodość, śmierć ukochanego męża. Było wiele trudnych momentów. Musiałam się pozbierać. Nie miałam wyjścia. Chociaż takich dramatów się nie zapomina. To nie jest tak, że one przeszły i do widzenia.

- I co wtedy pomaga? - pytałam.

- Modlitwa. Jestem wierząca. Wiele zawdzięczam samej górze. Nie tej na ziemi, tylko tam, wyżej - wskazała wzrokiem na niebo.

Na pytanie, czy umie dziękować, odpowiedziała: Dziękuję Bogu, jak mi dobrze idzie. A jak źle, to przepraszam, że spartoliłam właśnie robotę. Dostałam od Boga dar i - jak umiem najlepiej - dzielę się nim z innymi.

Nie kryła, że dzień zaczyna i kończy razem z Radiem Maryja.

Czy nie wydawało jej się trochę nudne, tak przez ponad 70 lat robić to samo?

- Ale skąd. Jak może być nudne coś, co jest powołaniem, moim życiem. Ja aktorstwa nie traktuję jak ofiary. Nie wyobrażam sobie, co będę robić, jak już nie będę grać - odpowiadała.

Na aktorstwo, można powiedzieć, była skazana. Prof. Aleksander Bardini, który z nią studiował w przedwojennym PIST, nie miał wątpliwości, że była największą osobowością na ich roku. Aktorka sama wspominała, jak prof. Aleksander Zelwerowicz na egzaminie wstępnym popatrzył na nią z troską, a potem stwierdził: "Talent wprawdzie masz, ale warunki raczej słabe. Nie będzie ci łatwo". Nie celowała więc w role amantek. Jeszcze w liceum, kiedy na lekcjach języka polskiego trzeba było na głosy czytać literaturę, polonistka wyznaczyła jej rolę Zagłoby w "Ogniem i mieczem", a w "Zemście" - Papkina. Już wtedy poczuła, że ma ten komediowy nerw.

Na pytanie, czy trudno być aktorką komediową, odpowiedziała: Tego nie wiem, bo nie jestem aktorką dramatyczną. Jestem, jaka jestem. Ja siebie tak wysoko nie cenię, jak cenią mnie inni. Zawsze sobie tłumaczę: Irena, mierz siły na zamiary. A kabaret? To był los, przeznaczenie. Trafiłam na Dudka, na Jeremiego Przyborę i Jerzego Wąsowskiego, niezwykle utalentowanych i skromnych ludzi. Pamiętam dobrze Jurka Wasowskiego, który pisał muzykę do piosenek przeze mnie śpiewanych w Kabarecie Starszych Panów. Zawsze go prosiłam, żeby on pierwszy mi zaśpiewał. Bo ja wtedy będę wiedziała, o co chodzi. Więc on śpiewał. A potem przychodziła kolej na mnie. Ja zaczynałam, on grał, widziałam, jak mu się plecy trzęsą ze śmiechu.

Mówiła też, że nie lubiła siebie oglądać na ekranie.

- A pamięta Pani swoją piosenkę "nogi, nogi, nogi roztańczone"? - pytałam.

- Jasne, że pamiętam. Ale ja wcale nie miałam takich dobrych nóg. Widać jednak w ruchu tak nimi jakoś zakręciłam, że wyglądały nie najgorzej w filmie - żartowała.

Kiedy jej zacytowałam to, co powiedziała o niej Stefania Grodzieńska, czyli, że "Irena na scenie to gejzer humoru i talentu, a w życiu gra rolę szarej myszki", nie zgodziła się.

- Ale ja wcale nie gram. I wcale nie jestem szarą myszką. Nie chcę nią być. Wie pani, ludzie okazują mi tyle serdeczności, tyle serca. Nie mogę się nadziwić, że jeszcze chcą mnie słuchać. Że rozpoznają na ulicy, że witają. A najważniejsze, że mnie żegnają oklaskami, a nie gwizdami.

Bohdan Łazuka był najpierw jej uczniem w szkole teatralnej. A tuż po studiach jej partnerem w sztuce satyrycznej w teatrze Syrena.

- Ona grała Halkę, a ja byłem Jontkiem. To było o tyle zabawne, ponieważ dialogi mieliśmy jak na tamte czasy szalenie pikantne - wspomina. - Irenka miała swoje zawodowe motto, które nam, swoim uczniom, zostawiła: śmiech to bardzo poważna sprawa. Powtarzała nam to wielokrotnie. A my widzieliśmy, jak rzeczywiście sumiennie podchodzi do zawodu. Sama jednak nigdy nie moralizowała, że ten się spóźnił, a tamten przyszedł pijany. Jej życie było dlatego takie bogate i przepraszam, że to powiem - długie, ponieważ ona siebie oddawała ludziom. Dla niej widz to była pierwsza klasa i najważniejsza. Każdy widz, wszystko jedno czy to jakiś kmiot spod Rzeszowa - mam nadzieję, że nikt się za to nie obrazi - czy prezydent pani ulubionego miasta Gdańska. Ona na równi traktowała wszystkich. Widz był dla niej najważniejszy. Nie wywyższała się. To bardzo ważne w tym zawodzie. Często mi mówiła: Łazuczka, słuchaj, najważniejsza nie jest kariera, tylko to, żeby być przyzwoitym człowiekiem. I to się jej udawało.

Zdaniem Bohdana Łazuki niektórzy mieli jej nawet za złe to, że ona z tej wielkiej popularności nie robi jakiegoś misterium, nie celebruje własnych rocznic jak bitwy pod Grunwaldem.

Potem spotkali się w Kabarecie Starszych Panów.

- Ja byłem taki młody jeszcze szczypiorek. I ona jedna jedyna, a przecież tam były same wielkie nazwiska. Podeszła do mnie: Łazuczka, ty się nie denerwuj, spokojnie. Zagrasz tak, jak potrafisz, ewentualnie potem ja ci pomogę - uspokajała.

Łazuka nie ma wątpliwości, że to była wielka gwiazda. Każdy tekst potrafiła podrasować tak, że stawał się perełką.

- Tak pani po ludzku powiem, po prostu żal - kończy aktor.

Alina Janowska mówi, że jej też jest ciężko. Znały się z Ireną Kwiatkowską od wielu lat.

- Byłyśmy razem w jednym teatrze. Poznałam jej małżonka Bolesława Kielskiego. Zawsze stał za kulisami z tekstem, żeby Irena czuła się pewniej. Ale nie przypominam sobie, żeby się kiedykolwiek pomyliła. Nie, ona się nie myliła.

Dla Janowskiej, Kwiatkowska to kochana koleżanka.

- Właśnie wróciłam do domu i się dowiedziałam. Zresztą Irena od paru dni tak mi chodziła po głowie, jakby mi chciała coś powiedzieć. Nie wiem co, ale na pewno coś śmiesznego. Teraz się już nie dowiem.

Irena Kwiatkowska była wielką damą polskiej sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji