Artykuły

Śmiech na sali

Spektakl jest swoistym połączeniem komedii obyczajowej, farsy i kabaretu, toteż jego głównym zadaniem jest wzbudzanie śmiechu - o "Baby Blues" w reż. Piotra Dąbrowskiego w Dramatycznym w Białymstoku pisze Anastazja Popławska z Nowej Siły Krytycznej.

Meandry emocjonalnych relacji partnerskich często stają się tematem dzieł teatralnych, a jeszcze częściej filmowych. Temat ten bywa podejmowany z wielu powodów: przede wszystkim jest uniwersalny, nigdy się nie nudzi, nikomu nie jest obcy, dotyka ważnych spaw i zawsze jest na czasie. "Baby Blues", najnowsza premiera w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku, oscyluje między innymi wokół skomplikowanych damsko-męskich stosunków. Kto jednak spodziewa się intensywnych przeżyć i głębokiej refleksji poczuje się lekko zawiedziony. Spektakl w reżyserii Piotra Dąbrowskiego to przede wszystkim komedia, traktująca temat związków i różnic międzypłciowych dość powierzchownie.

Widz już na wstępie dostaje informację, że nie powinien liczyć na intelektualne wyżyny. Spektakl grany jest na Scenie foyer, a mini bar na tyłach sali serwuje różne napoje, także te z procentami. Popijając herbatkę czy piwko w niezobowiązującej atmosferze, stajemy się obserwatorami wydarzeń w pewnej szkole rodzenia. Jej trzy uczennice oraz właścicielka odreagowują życiowe niepowodzenia, ostro krytykując męską płeć. Każda z nich ma inne doświadczenia, inne problemy i każda potrzebuje do szczęścia tylko jednego - miłości.

Najciekawszą i jednocześnie najmniej szablonową postacią jest Agnieszka - założycielka szkoły. Dla niej facet to przede wszystkim: piwo, papierosy, narkotyki, drogie gadżety, telewizja i "oczy spocone na widok Dody" lub innej "superlaski." Kobieta chodzi do łóżka "z każdym, z kim chce". Robi to z zemsty, żeby żaden nie mógł już jej skrzywdzić, poniżyć, porzucić. Na pytanie o miłość odpowiada: "zapomniałam". Tę rolę niespełnionej bizneswoman - ściganej przez komornika, a w oczach swoich koleżanek prezentującej się jako silna, niezależna, dziarska kobieta - Agnieszka Możejko zagrała bardzo przekonywująco. To do niej uczestniczki kursu wykrzykują: "wodzu prowadź!". W niebanalnie zaśpiewanych nostalgicznych piosenkach, jej postać łagodnieje, przyznaje się do własnej słabości, do wypłakanych łez i podartych fotografii wroga, którego kocha.

Pozostałe bohaterki zbudowane są z dość stereotypowych figur. Kokieteryjna, nie grzesząca rozumem Kasia (Katarzyna Mikiewicz), przyodziana raz w różowy dres, raz w mini jest ślepo zapatrzona w młodocianego kulturystę Hieronima. Jej obsesyjna, pozbawiona zdrowej oceny bezrefleksyjna fascynacja oscyluje na granicy absurdu. To relacja kat - ofiara. Okazuje się, że obiekt jej uczuć jest damskim bokserem. Katuje ją, robi awantury, a jego głos wydobywający się zza drzwi brzmi jak ryk dzikiego zwierzęcia. Mimo to dziewczyna nie może zasnąć bez chrapania oprawcy, a bagatelizuje to, że ukochany tłucze ją po kątach. Jej paradoksalna postawa nieco przyćmiewa graną przez Ewę Palińską stonowaną doktor Ewę (bohaterki noszą imiona aktorek, gdyż Należyty napisał swój tekst specjalnie dla występujących na scenie kobiet). Upokarzana i nie szanowana przez męża z powodu niemożności zajścia w ciążę, odwodzi od aborcji Olę (Aleksandra Maj), która niepewnie odnajduje się w nowej roli, powoli odkrywając jednak uroki macierzyństwa.

Wszystkie cztery bohaterki o swoich partnerach wypowiadają się w trywialny sposób. Redukują do minimum zawartość męskich głów i serc. Według nich "idealnych facetów już nie ma, za to dumnych są na pęczki", a "co Bóg złączył, kochanka rozłączy". Mężczyźni "chcą rozmawiać, ale nie umieją", do szczęścia potrzebują kilku minut, a największą troską i uczuciem darzą swoje samochody. Z drugiej strony - wyśmiewające się z samczego świata panie podporządkowują się prostym zasadom, jakie w nim żądzą. Poddają się rzeźbiącym ciało ćwiczeniom, śpiewając w "Hymnie zaciążonych": "by po porodzie do formy wrócić i naszych mężczyzn nie zasmucić."

Sztuka Jana Jakuba Należytego jest trzecią - po "Gigi L'Amoroso" i "Trzy razy łóżko" - napisaną na potrzeby białostockiego teatru. W formie podobna jest do pozostałych - dialogi przeplatane są piosenkami, a całość emanuje satyrą, ironią i żartem. "Baby Blues" jest swoistym połączeniem komedii obyczajowej, farsy i kabaretu, toteż jego głównym zadaniem jest wzbudzanie śmiechu, niekoniecznie w ambitny sposób. W tym celu autor używa sprawdzonych środków odpowiednich temu gatunkowi. Postacie przedstawione są w sposób typowy i uproszczony, akcję napędza splot komicznych sytuacji, a całość wybrzmiewa w niewyszukanym stylu i kończy się happy endem. Pojawiający się momentami brak inteligentnego dowcipu kompensują zabawne gry słowne, udane aktorstwo i przede wszystkim ciekawie zaaranżowane przez Romana Czubatego piosenki z muzyką na żywo (!). Niestety wiele do życzenia pozostawia scenografia trochę przypominająca cepeliowskie wycinanki. Przy tego typu konwencji scenicznej mogłoby jej równie dobrze nie być wcale.

Nakładem niewielkich środków, bez przepychu i patosu "wielkiej sztuki", w prostej formie Teatr Dramatyczny wystawił spektakl, który w swoim założeniu ma być antidotum nie tylko na tytułowe baby blues, czyli depresję poporodową. Funkcjonuje też jako odskocznia od szarej rzeczywistości i racjonalnego myślenia, w której rządzi nie intelekt, ale żywiołowość i trywialność życia codziennego. Czy się udało? Rozbawiona publiczność i śmiech na sali zdają się nie pozostawiać złudzeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji