Artykuły

Trzeci raz sztuka

- Ponieważ Polska jest miejscem moich największych zadowoleń teatralnych, nie licząc Francji, próbowałem zrozumieć, dlaczego tak jest. Znalazłem co najmniej trzy powody - mówi francuski reżyser JACQUES LASSALLE.

Jacques Lassalle w Teatrze Narodowym

"Dlaczego znów w Polsce? Bo w was jest szaleństwo rodem z dalekiego kraju". W sobotę w Teatrze Narodowym w Warszawie odbyła się premiera "Lorenzaccia" Alfreda de Musseta w reżyserii Jacquesa Lassalle'a.

To opowieść o władcy Florencji, księciu Aleksandrze Medyceuszu (Zbigniew Zamachowski), który w 1537 r. został zamordowany przez swego kuzyna Lorenza (Marcin Hycnar). Lorenzo najpierw wkrada się łaski księcia - staje się wspólnikiem jego szaleństw, zdobywa dlań kolejne młode kochanki - by potem niespodziewanie go zgładzić. Chce, by władzę we Florencji przejęli republikanie (rodzina Strozzich), ale ci okazują się do tego niezdolni. Triumfuje inny Medyceusz - Kosma (Jacek Mikołajczak), a sam Lorenzo ginie z rąk jego agentów.

Lassalle oryginalny tekst sztuki znacząco skrócił.

Jacek Szczerba: "Lorenzaccio" to trzecia sztuka, którą wystawia pan w Warszawie. Dlaczego tym razem to właśnie de Musset?

Jacques Lassalle: To moja trzecia praca w Warszawie, ale piąty spektakl, bo przywiozłem tu z Francji "Don Juana" i "Mizantropa" Moliera, z udziałem Andrzeja Seweryna. Gdy rozmawialiśmy z dyrektorem Janem Englertem po moim "Tartuffie" i "Umowie, czyli łajdaku ukaranym" Marivaux, musiał mieć już do mnie zaufanie, bo był na tyle uprzejmy, że zapytał: "A co chciałby pan zrobić teraz?". Przedstawiłem dwie czy trzy propozycje, z których wybrano "Lorenzaccia". Myślę, że z powodu paraleli duchowej dotyczącej całego romantyzmu europejskiego. Sztuka de Musseta koresponduje m.in. z "Balladyną" Słowackiego.

W połowie lat 80. reżyserował pan już "Lorenzaccia".

- Nie, nigdy nie reżyserowałem żadnego de Musseta. W 1984 r. robiłem ćwiczenia z "Lorenzaccia" ze studentami ostatniego roku szkoły teatralnej. Mam jednak z tą sztuką szczególną relację. Na początku lat 60., gdy byłem młodym aktorem, marzyłem, żeby stać się nowym Gérardem Philipe'em, nową gwiazdą Théâtre Populaire Jeana Vilara.

Przygotowałem rolę Lorenzaccia na konkurs w paryskim Conservatoire. Powiedziałem jednak ledwie ze cztery słowa, kiedy usłyszałem: "Proszę natychmiast zejść ze sceny. Na jutro proszę przygotować coś z komedii, może rolę jakiegoś służącego. Pan nigdy nie będzie Lorenzacciem".

Lata minęły. Teraz jestem Lorenzacciem, tylko gdzieś tam w środku.

Co jest pana zdaniem tematem tej sztuki?

- To sztuka bardzo złożona i bogata w treści. Przez prawie 50 lat była uważana za niemożliwą do wystawienia z powodów technicznych - czytanie tego tekstu trwa sześć godzin, jest w nim 100 postaci i 40 miejsc akcji. Musset, żeby zemścić się na złych aktorach, z którymi miał do czynienia, napisał dla teatru coś wbrew teatrowi. To jakby teatr bez teatru, wyłącznie do czytania w fotelu.

"Lorenzaccia" nie wystawiano także dlatego, że uważano, że jest zbyt skandaliczny, opowiada o sprawach, których nie dotyka się na scenie. Przełom nastąpił, gdy Lorenza zagrała wielka Sarah Bernhardt, a potem inne aktorki zrobiły z niego postać skrajnie pozytywną, męczennika sprawy wolności, co jest całkowitym nieporozumieniem. Gdy do głosu doszli egzystencjaliści - Camus i Sartre - Lorenza zaczęto odczytywać zgodnie z ich zasadą "jestem tym, co czynię". Potem pojawiła się interpretacja polityczna - jeśli Lorenzo zabija księcia nadaremnie, to dlatego, że nie stoi za nim lud.

Dziś dla mnie w "Lorenzacciu" jest tym wszystkim razem. Ma on też inny fundamentalny wymiar - dwoistość. Każda z postaci jest złożona, co najmniej dwuznaczna. Oni nie są tymi, którymi chcieliby być. Są raczej tymi, którymi być by nie chcieli. To paradoks, który staje się źródłem cierpienia i prowadzi do złowieszczego finału.

Może z powodu tego paradoksu jako złego Medyceusza obsadził pan Zbigniewa Zamachowskiego, aktora o poczciwej twarzy kochanego przez polską publiczność?

- Medyceusze to była wtedy liczna rodzina. Większość osób pretendujących w sztuce de Musseta do władzy należy do niej. Ale Aleksander to Medyceusz szczególny. To bękart - syn służącej z oberży, prawdopodobnie Metyski, i papieża Klemensa VII. Jest fascynujący, bo jest w nim coś zwierzęcego, brutalnego i barbarzyńskiego. Jednocześnie jest niezwykle witalny. Nie jest amoralny. To natura w stanie czystym, uwolniona z wszelkich łańcuchów. Pomyślałem, że Zbigniew potrafi to pokazać.

Nie zna pan polskiego. Jak porozumiewa się pan z polskimi aktorami?

- Najpierw, i trwało to długo, porozumiewałem się za pomocą dwóch tłumaczy. Jednym z nich był współpracujący ze mną Edward Wojtaszek, reżyser i pedagog teatralny, którego znałem w Paryżu jako studenta. Przy wcześniejszych spektaklach miałem też za asystenta Jerzego Radziwiłowicza, był równocześnie: tłumaczem, aktorem występującym na scenie, pośrednikiem między mną i resztą zespołu, i świetnym kompanem. Czułem się rozpieszczany.

Na początku bez tłumaczy nie rozumiałem nic. Ale powoli - wciąż bez całkowitego rozumienia, pomimo wielkich wysiłków - zacząłem dobrze słyszeć aktorów. Może nie dokładnie to, co mówią, ale jak mówią. Czy wniknęli w styl grania, który im proponuję i którego sobie życzę. Teraz wiem już dokładnie wszystko o tym, co dzieje się na scenie.

Pracował pan w teatrach w Rosji, Chinach, Argentynie, Włoszech i Skandynawii. Czy da się porównać aktorów z tak różnych krajów, ich styl pracy, potrzeby?

- Da się. Na początku kwietnia ukaże się moja czwarta książka wspomnieniowa - "Tu, mniej niż gdzie indziej". "Tu" to Francja i teatr, "gdzie indziej" to miejsca poza Francją i trochę poza teatrem. W tej książce zajmuję się takimi porównaniami - teatrów i aktorów.

Ponieważ Polska jest miejscem moich największych zadowoleń teatralnych, nie licząc Francji, próbowałem zrozumieć, dlaczego tak jest. Znalazłem co najmniej trzy powody. Pierwszym jest sposób kształcenia aktorów, wielka polska tradycja teatralna kontynuowana przez Akademię Teatralną w Warszawie czy PWST w Krakowie. Drugim jest specyficzne polskie szaleństwo, szaleństwo rodem z dalekiego kraju. Inni aktorzy go nie znają, ale ja zawsze go w nich szukam. I wreszcie historia polskiego teatru, który ciągle próbuje odgrywać zasadniczą rolę w waszej świadomości społecznej i politycznej. Teatr to było miejsce, w którym, gdy Polska była upokarzana i niesuwerenna, Polacy się odnajdywali, z którym się identyfikowali.

Teraz, tak jak wszędzie na Zachodzie, polski teatr jest zagrożony przez liberalizm ekonomiczny. Gérard Depardieu, z którym zrobiłem trzy spektakle, po ostatnim z nich powiedział prasie: "Teatr się skończył: to jest za trudne, zajmuje zbyt dużo czasu i nie przynosi dość pieniędzy". Mam nadzieję, że jego słowa się nie sprawdzą.

Jest pan reżyserem, ale też autorem sztuk. Czy wystawi pan którąś z nich w Polsce?

- Nie wiem. Napisałem dziewięć sztuk. Są to utwory współczesne. Narodziły się w czasach, gdy pracowałem na robotniczym przedmieściu Paryża - nie było tam teatrów, nie było pieniędzy. Ale wszystkiego nauczyłem się właśnie w ciągu tamtych 15 lat. Pewnego dnia powiedziałem sobie: "Tę publiczność, której nie ma w sali teatru, która nie chce tu być, nie tylko z powodów ekonomicznych, ale też kulturowych i politycznych, trzeba umieścić na scenie". To wtedy odkryłem w kinie Rainera Wernera Fassbindera, to wtedy powstał we Francji teatr, który nazywano codziennym, powszechnym. W modzie było reżyserować na scenie życiową zwyczajność.

Rozmowę publikujemy dzięki uprzejmości TVP Kultura.

Jacques Lasalle (ur. w 1936 r. w Clermond-Ferrand) jest jednym z najwybitniejszych reżyserów teatralnych Francji. W latach 1990-93 kierował Comédie-Française. W 1998 r. za osiągnięcia teatralne otrzymał francuską Wielką Nagrodę Narodową. Jest kawalerem Legii Honorowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji