Artykuły

Na początek "Końcówka"

Reżyser konsekwentnie uwydatnia istotną u Becketta opozycję podmiot-przedmiot - o "Końcówce" w reż. Arkadiusza Klucznika w Teatrze im. H. Ch. Andersena w Lublinie pisze Katarzyna Piwońska z Nowej Siły Krytycznej.

Teatr im. H. Ch. Andersena w Lublinie przygotował kolejny, a pierwszy w tym sezonie spektakl skierowany do widzów dorosłych: był to skok na głęboką wodę, bo Arkadiusz Klucznik - dyrektor i reżyser w jednej osobie - sięgnął po "Końcówkę" Samuela Becketta. Trudności nastręcza już sama lektura dramatu pozbawionego klasycznie rozumianej akcji - wręcz jawnie ignorującego ten wyznacznik rodzajowy. Przełożenie tekstu na język teatru jest tym bardziej skomplikowane, że na straży poprawności stoi Towarzystwo Beckettowskie, które z jednej strony wiąże inscenizatorom ręce, z drugiej jednak prowokuje do intensywnej i kreatywnej pracy, by te nałożone więzy nieco poluzować. W jakim kierunku zmierza realizacja lubelskiej sceny lalkowej?

Scenograf (i projektant kostiumów zarazem) Maciej Chojnacki wykreował dla bohaterów przestrzeń przywodzącą na myśl piwnicę, w której przetrzymuje się niepotrzebne już nikomu rzeczy - głównie szarobure ubrania ułożone w stosy. Mimowolnie przywołują one skojarzenie z wonią stęchlizny typowej dla takich miejsc, a poświadczającej, że rzeczy definitywnie wyszły z użycia. W efekcie myśl kieruje się ku właścicielom ubrań: odeszli, ale przecież kiedyś nakładając je na swoje ciała ożywiali martwą materię. Budząc tego rodzaju asocjacje, scenografia potęguje wrażenie nędzy i dogasania świata bohaterów przedstawienia, który żywi się pozostałościami po tym, co minęło. Życie przetrwało tu tylko w formach najlichszych i pozbawionych wewnętrznej mocy. Kolor, który jest oznaką witalizmu, dawno już wyblakł - dlatego w posępnym otoczeniu drobne czerwone akcenty w stroju Nell iskrzą się i rażą, stanowiąc bolesny wyrzut. Reifikacja bytów stała się tak naturalna, że gdy Hamm zamiast psa głaszcze sweter zwinięty w kłębek, nie odczuwa różnicy. Może dlatego, że sam w gruncie rzeczy też jest już bardziej przedmiotem niż istotą ludzką.

Klucznik wykorzystuje z pełną świadomością fakt, że jego "Końcowka" to pierwsze wystawienie tego dramatu w teatrze lalkowym - konsekwentnie uwydatnia opozycję podmiot-przedmiot tak istotną u Becketta. Jedynym bohaterem, który ma pełną możliwość poruszania się w tej przestrzeni jest Clov (Piotr Gajos), występujący w roli animatora całego scenicznego świata: pojawia się w nim z zewnątrz (schodząc przez zamontowaną w górze rurę) i uruchamia go. Świat żywych aktorów i lalek został w spektaklu zintegrowany. Partnerami Clova są stworzenia pozbawione zakresu ruchów, jakimi dysponuje zdrowy człowiek: Hamm to maska animowana ręką przez ukrytego pod kostiumem Bartosza Siwka - nie widzimy żadnego fragmentu jego ciała, co silnie odczłowiecza tę monstrualną postać; ludzkie twarze i korpusy zachowali jego rodzice, ale ich kalectwo uniemożliwia przemieszczanie się, odbierając tym samym samodzielność. Te trzy postaci początkowo pozostają dla widza niewidoczne, dopiero Clov sprawia, że ukazują się naszym oczom - Hamm spoczywa pod tkaniną jak rzeźba czekająca na odsłonięcie, natomiast Nagg i Nell zagrzebani są w stercie ubrań. Raz powołane do życia twory grają, wchodzą w interakcję między sobą, nie dając się łatwo uciszyć. Ich istnieniu - nieporadnemu, kalekiemu - nie da się już zaprzeczyć, a pierwotną martwotę można im przywrócić tylko opuszczając ten świat, co uczyni Clov w finale.

Reżyser pozostawia nam wskazówki skłaniające do tego, by nie patrzeć na jego "Końcówkę" wyłącznie jak na historię o dogorywającym bez końca świecie i ostatnich wynaturzonych istotach, które go zaludniają. Realizując tekst Becketta udało mu się przemycić własny koncept na to, o czym poprzez niego można opowiadać. Sugeruje, żeby spojrzeć na Clova jako artystę, który kreuje nowe byty, jednak te w momencie powstania natychmiast mogą wpływać na niego. Twórca nie ma więc nad nimi władzy - on i dzieło determinują się wzajemnie. Proces twórczy nie został tu ukazany jako sposób na wyzwolenie z zależności, ale przeciwnie - jako plątanie się w kolejne uwarunkowania. Ułomność dzieła stanowi przecież także o słabości jego autora. Właśnie dlatego paradoksalnie im efekt pracy szkaradniejszy, tym trudniej go porzucić, tym większa istnieje potrzeba udoskonalania, a więc poświęcania swojego czasu tworowi.

Zastanawia mnie jednak, czy ilość pozostawionych przez reżysera tropów jest wystarczająco duża, by wyłuskać ze spektaklu tę naddaną warstwę interpretacyjną, bo to ona stanowi w głównej mierze o wartości realizacji. Dotarcie do tych sensów nie jest oczywiste, nasuwają się na myśl dopiero przy dłuższej analizie. Aktorzy koncentrują swoją energię na eksponowaniu tekstu, nie przykładając wystarczającej uwagi do interakcji z otoczeniem i sobą nawzajem. W efekcie mamy do czynienia z porządnymi rolami indywidualnymi, lecz kulejącą zespołowością. Ponadto zasypuje się widza tekstem wygłaszanym ekspresyjnie, lecz z prędkością nie pozwalającą na refleksję, której utwór Becketta wymaga. W konsekwencji koncentracja na głębiej ukrytych warstwach przekazu zostaje utrudniona i łatwo zepchnąć spektakl do grona szablonowych inscenizacji Becketta, w którym wcale się nie znajduje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji