Artykuły

Lorenzaccio, czyli pokaz mody florenckiej

"Lorenzaccio" w reż. Jacquesa Lassalle'a w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

Dramat Musseta zmienił się na deskach Teatru Narodowego w patetyczną bajkę o zdradach, dworskich intrygach i zagubionym młodzieńcu.

W historii teatru zdarzyło się już wszystko. Nie brakowało także artystów, którzy reżyserię rozumieli jako "sterowanie tłumami w kostiumach" czy "budowanie alegorycznych obrazów historycznych". Francuski reżyser Jacques Lassalle (związany m.in. z Comédie Française) pozostaje wierny tej tradycji. Upodobanie do malarskich scen pokazał już, reżyserując w Narodowym dwie poprzednie sztuki: "Świętoszka" Moliera i "Umowę, czyli Łajdaka ukaranego" Marivaux. W najnowszym spektaklu "Lorenzaccio" wg dramatu Alfreda de Musseta (1810-57) przez kilka godzin ustawia zespół Teatru Narodowego w eleganckie kompozycje rodem z klasycystycznych obrazów. Przez scenę przetacza się ruchoma galeria mająca oddać klimat XVI-wiecznej Florencji. Kupcy na rynku. Przysięga spiskowców. Niewinne dziewczę i podglądacze. Śmierć despoty. Koronacja. Dopiero gdzieś w tle rozgrywa się historia ambitnego studenta z dobrego domu Lorenza (Marcin Hycnar), który u szczytu kariery naukowej postanowił poświęcić się zamordowaniu tyrana. Wszystko jedno którego. Ostatecznie padło na rządzącego Florencją Aleksandra Medyceusza (Zbigniew Zamachowski), ale wśród potencjalnych ofiar był m.in. także papież Klemens VII.

Gdyby na widowni siedział oddział ilustratorów literatury francuskiej XIX wieku, mogliby w ciągu jednego wieczoru zapełnić szkicowniki efektownymi projektami. Niemal nieruchomi aktorzy pozują z wdziękiem i powagą, a poszczególne sceny ciągną się wystarczająco długo, by nawet początkujący rysownik złapał odpowiednie proporcje. Podczas wtorkowej premiery fanów "żywych obrazów" nie było chyba jednak zbyt wielu. Była za to publiczność, która chichotała podczas szczególnie patetycznych tyrad i wybuchała szczerym śmiechem, gdy kolejna panna wychodziła na scenę, by powiedzieć "mdleję", po czym mdlała. Większość pomysłów inscenizacyjnych lokowała się gdzieś między niezamierzonym żartem a niefrasobliwością. Aktorzy, których postaci właśnie wygnano czy zamordowano, powracali po paru minutach w nowej roli. Jednak ani siła teatralnej iluzji nie była wystarczająco wielka, ani ich zdolności transformacyjne wystarczająco rozwinięte, by z tych podmian wynikło coś więcej niż komiczny efekt. Niektóre wątki tekstu Musseta urywają się nagle, inne pęcznieją w rozwlekłe zbiorówki, służące chyba głównie prezentacji kolejnych kostiumów.

Własny spektakl tworzą w tym widowisku Janusz Gajos (Kardynał Cibo) i Marcin Hycnar. Spowiadając margrabinę Cibo (Beata Ścibakówna), kardynał daje jej lekcję cynizmu i wyrachowania politycznego. Uczy ją, jak być kochanką księcia. Przemawia spokojnym, kategorycznym tonem, niemającym nic wspólnego z dominującą na scenie Narodowego recytacją. Jest bardziej demoniczny niż aktorzy nasycający swoje partie okrzykami, westchnieniami i patosem.

Marcin Hycnar w roli Lorenza tworzy postać bohatera, któremu nienaturalna bladość, złote loki i pastelowe pończoszki nadają koszmarny wygląd skacowanego amorka. Gra mizantropa męczennika, człowieka przegranego, poświęcającego się nie tyle dla ludzi, ile dla wypełnienia megalomańskiego planu. Mimo podobieństw fabularnych dzieła Musseta z Mickiewiczowskim "Konradem Wallenrodem" (straceniec wkrada się w łaski wrogów, by zniszczyć ich od środka) nie sposób nazwać Lorenza francuskim odpowiednikiem naszego spiskowca. Temat patriotyzmu jest dla niego nieistotny. Faworyt i morderca Aleksandra w interpretacji Hycnara jest bliski współczesnym nastolatkom odludkom, które urządzają nagle masakrę w szkolnej stołówce, czy szaleńcom ogarniętym misją "zabić Lennona". Zmęczona twarz wykrzywiona wstrętem, błazeńskie zaczepki, prowokowanie niebezpieczeństwa. Lorenzo z Narodowego to znudzone, zblazowane dziecko szukające mocnych wrażeń, a nie rozczarowany światem idealista.

W spektaklu Lassalle'a świat nie prowokuje żadnych poważnych dylematów. Kierowana przez tyrana Florencja to miasto zabaw, przebieranek i kolorowych jarmarków, w którym zamiast atmosfery grozy panuje bajkowa, disnejowska rodzajowość. Na tym tle absurdalnie brzmią zarówno płomienne zapewnienia spiskujących republikanów o "miłości do miasta", jak i lamenty nad jego upadkiem.

W rezultacie nie sposób rozstrzygnąć, czy to przedstawienie o dworskich intrygach, małżeńskich zdradach, zagubionym nihiliście, czy tylko pretekst do prezentacji florenckiej mody z epoki.

Wystawianie klasyki to zawsze sprawa ryzykowna: łatwo popaść w śmieszność czy manierę. Teatr Narodowy,jak dotąd, niezmiennie rozbija się o którąś z tych raf. Choć świetnie radzi sobie z eksperymentami na małych scenach, na dużej poniósł kolejną porażkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji