Artykuły

Nie będę z nimi

Chcę pisać o ciszy i braku, które coraz szczelniej otaczają tradycję romantyczną, w tym szczególnie Juliusza Słowackiego, który - wydawało mi się nie tak dawno - miał największe szanse okazać się współcześnie aktualny i atrakcyjny. Chcę pomyśleć, pisząc, i poprosić, byście pomyśleli, czytając, czego symptomem jest ta cisza oraz czego może nam brakować w wyniku tego braku - pisze Dariusz Kosiński w Dialogu.

Poeci (nawet nieromantyczni) bywają jasnowidzami. "Na ulicach, cichosza, na chodnikach cichosza / Nie ma Mickiewicza i nie ma Miłosza / tu cichosza, tam cicho, szaro, brudno i zima / nie ma Słowackiego i nie ma Tuwima" - śpiewał kilkanaście lat temu Grzegorz Turnau w piosence z tekstem Michała Zabłockiego, który wiedziony najwyraźniej duchem natchnień nieziemskich, przewidywał w ten sposób, co stanie się z poetami, których potomność umartwi ostatecznie osikowym kołkiem roku jubileuszowego. Wprawdzie w roku, który się właśnie rozpoczął, Miłosza jeszcze będzie i to dużo, ale po latach Słowackiego i Grotowskiego (2009) oraz po roku Chopina (2010) można spokojnie zakładać, że za rok o tej porze noblista zostanie całkowicie i w pełni wyegzorcyzmowany z przestrzeni publicznej i że poza garstką nałogowców nikomu już nie przyjdzie do głowy go czytać czy z nim współmyśleć. Reakcją na jubileusze (reakcją bardzo zdrową, jak sądzę) jest alergia i chęć omijania z daleka nieszczęsnego byłego jubilata.

Nie chcę jednak pisać o jubileuszach, choć może powinienem uderzyć się w pierś i wyznać, że sam uznawałem je kiedyś za wydarzenia mające jakieś pozytywne skutki, czemu dałem nawet wyraz na piśmie i w druku po roku Wyspiańskiego1. Chcę pisać o ciszy i braku, które coraz szczelniej otaczają tradycję romantyczną, w tym szczególnie Juliusza Słowackiego, który - wydawało mi się nie tak dawno - miał największe szanse okazać się współcześnie aktualny i atrakcyjny. Chcę pomyśleć, pisząc, i poprosić, byście pomyśleli, czytając, czego symptomem jest ta cisza oraz czego może nam brakować w wyniku tego braku. I nie będzie tu wcale mowy o roku 2009. a będzie - i to sporo - o następnym: o roku, w którym paradygmat romantyczny, uznany za umarłego, powrócił na ulice i ekrany w wielkim teatrze żałoby i dramacie krzyża.

Akropolis nasze

Samo twierdzenie, że nie ma Słowackiego, czy też - szerzej - że romantyzm polski otacza cisza i brak, że jest on nie trupem nawet, ale wystawnym pomnikiem nagrobnym, którego prawie już nikt nie odwiedza, wydawać się może mocno naciągane. Abstrahując już od tego, że i Słowackim, i romantykami zajmuje się wciąż spora grupa badaczy (ostatecznie zainteresowania badawcze nie są dobrym wyznacznikiem zainteresowań zbiorowych), trudno nie zauważyć, że wydarzenia roku 2010 spowodowały, iż o romantyzmie zaczęto mówić i pisać w prasie całkiem nie specjalistycznej i że wypowiadali się na jego temat ludzie dotychczas raczej od tego stroniący i (jak wynika z ich wypowiedzi) nadal nie bardzo zdający sobie sprawę z tego, o czym mówią. Niemal w każdym komentarzu na temat wydarzeń kwietnia 2010 pojawiają się tezy o powrocie paradygmatu romantycznego, o micie romantycznej ofiary vel cierpiętnictwie lub postromantycznym mesjanizmie. Rzekomo romantyczny "żałobny patriotyzm" stał się naczelnym wrogiem oświeconych dziennikarzy, którzy nadzieję na jego przezwyciężenie wykorzystują nawet w mało finezyjnych pscudoreklamach hollywoodzkich produkcji, mających jakoby uleczyć nas z kompleksów (vide groteskowy w swej prostoduszności casus ostatniego filmu Petera Weira, zalecanego jako lekarstwo przez "Gazetę Wyborczą"). Skoro nieustannie gada się o romantyzmie, to jak można mówić, że otacza go cisza?

A jednak... W posmoleńskich debatach nie jest obecny romantyzm, lecz jego symulakrum spreparowane po równo przez obie strony konfliktu. Można by je od biedy uznać za kolejne wcielenie religijnego patriotyzmu powstałego z krajowej i mocno uproszczonej reinterpretacji wybranych, przemontowanych i okastrowanych propozycji większych i mniejszych romantyków, ale i to wymagałoby krytycznej rewizji. Tej jednak nikt nie podejmuje, bo romantyzm nie jest w aktualnych dyskusjach tematem, lecz gotowym obiektem, kulturowo-historycznym ready made, którego używa się jako narzędzia: pochodni, pałki lub toksycznego odpadu (zależnie od poglądów). Nie ma potrzeby podejmowania wysiłku reinterpretacji, rekontekstualizacji czy choćby wyszydzenia romantyzmu, bo on sam przez wszystkie strony wojny polsko-polskiej został uznany za martwy właśnie w tym, co nadawało mu życie - w swoim zamachu (z naszej perspektywy szaleńczym) na sens zdobywany we własnym imieniu i na wspólnotę konstytuowaną wokół tego sensu. Czciciele męczeńskiej śmierci "prezydenta Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób", przeciwnicy decyzji wawelskiej, obrońcy krzyża i ci, którzy z nich kpią, wierni kościoła toruńskiego i kibice "łagiewnickiego", środowisko "Krytyki Politycznej" i "Gazety Polskiej", marzyciele rewolucji, marzyciele normalności i marzyciele Wielkiej Polski - wszyscy oni po równo mają romantyzm za trupa, którym wprawdzie wymachują, ale któremu na wszelki wypadek zakleili gliną usta, by nie mógł już niczego powiedzieć.

Zresztą nie należy ulegać medialnemu złudzeniu, że "cała Polska" jest dziś głęboko podzielona posmoleńskimi konfliktami. "Cała Polska" (o ile coś takiego w ogóle istnieje) żyje na ogół sprawami codziennymi i problemami prywatnymi, troszczy się o zdrowie, pomyślność, jaki taki dostatek własny i najbliższych. Na konflikty polityczne patrzy tak, jak na to zasługują, czyli jak na widowisko, i to nie najwyższego lotu: kabaret, hecę (w dziewiętnastym wieku określano tą nazwą popisy tresowanych zwierząt) czy cyrk. W tej codziennej Polsce romantyzm jest szczelnie otulony ciszą, przerywaną co najwyżej przez szkolne lekcje i hasła w krzyżówkach. Dokumentnie zabity kanonem, zamknięty w trumnie "dawno i daleko", nie pytany o nic, nie udziela żadnych odpowiedzi.

Tak zwana "elita" nie różni się w tym przypadku wiele od "szerokich mas". Romantycy, którzy jeszcze kilkanaście lat temu należeli do tematów modnych, są całkowicie passe, a za chwilę staną się wręcz obciachowi. Wśród książek, filmów, przedstawień, które w ostatnich latach wypadało znać, nie było ani jednej i ani jednego choćby inspirowanego przez romantyzm. O czasach, gdy właśnie z nim brali się za bary i gdy w nim odnajdywali godnego siebie przeciwnika najważniejsi artyści, pisarze, badacze, intelektualiści, można dziś opowiadać jak o zamierzchłej przeszłości. Żaden Grotowski, Swinarski czy Wajda przeciwko romantyzmowi dziś nie zabluźnią, bo bluźnierstwo takie nikogo nie poruszy. O sporach wywoływanych niegdyś przez książki Marii Janion, Marii Żmigrodzkiej, Jarosława Marka Rymkiewicza czy choćby jeszcze Leszka Kolankiewicza mogą dziś tylko pomarzyć nieliczni spóźnieni rewolucjoniści przechadzający się wśród ruin obalonych pomników.

Rzecz nie w tym, że romantyzm "nie zachwyca", a jego zadeklarowane panowanie wywołuje protest, choćby w imię ujawnienia faktu, że nikogo nie obchodzi. Rzecz w tym, że ani Bladaczka, ani Gałkiewicz w żaden spór nie wchodzą, równie obojętnie, letnio i po cichu mijając "wieszczów", ich dzieła, spory i wizje. Rozpoczęty słynną deklaracją Marii Janion proces dobiegł końca: paradygmat romantyczny wyczerpał się i zakończył swój żywot. Stało się to właśnie dlatego, że wyniesiono jego trupa na ulice i pokazano w całej jego trupiej groteskowości, brzydocie i bezsilności. To, co po śmierci Jana Pawła II wydawało się mieć siłę scalającą i zawierać w sobie jakąś obietnicę na przyszłość, powtórzone i przekształcone w oręż polityczny okazało się medialną inscenizacją, scenką rodzajową o niewielkim zasięgu, łatwą do obśmiania i unieważnienia mimo sięgnięcia po najwyższy - jak się wydawało - symbol: krzyż. Wizja księdza Piotra zainscenizowana na Krakowskim Przedmieściu obnażyła swą kompensacyjną, groteskową i w istocie heretycką pychę (już dawno zdiagnozowaną bezlitośnie przez Miłosza), tracąc tym samym poetycką i teatralną moc.

Raz dokoła

Nie chciałbym, by w tym, co napisałem, słychać było ton żalu i pretensji. Oczywiście, jako miłośnikowi twórczości polskich romantyków, a na dodatek komuś, kto od lat o nich pisze i próbuje przekonywać innych do ich wciąż aktualizującej się wartości, nie jest mi przyjemnie i wygodnie z tym, że moje usiłowania są nieskuteczne, a ja sam znajduję się w kurczącej się niszy. Na tyle jednak, wydaje mi się, mam pokory wobec tego, co robię i co uważam za ważne, by nie domagać się od bliźnich i świata podzielania moich zamiłowań i przekonań. Nie mam pretensji do swojej współczesności, że przestała myśleć z Mickiewiczem i Słowackim (choć mam pretensje, że używa ich jako emblematów), próbuję natomiast zrozumieć, co się stało takiego, że w ciągu mojego świadomego życia (nie tak długiego w końcu) nastąpiło tak daleko posunięte obniżenie ilości, jakości, temperatury i wagi debat toczonych o i wokół romantyków.

Znudzenie i zbrzydzenie trupem obnoszonym po ulicach jest jakimś wyjaśnieniem, ale nie sądzę, by było wyjaśnieniem jedynym. Stanowi ono raczej efekt pośredni desperackiej i przeciwskutecznej reakcji na zachodzący od dawna, a osiągający w ostatnich latach coraz większe rozmiary proces "racjonalizacji" i "normalizacji" życia zbiorowego i indywidualnego, którego stałym i podstawowym elementem jest stawianie w podejrzenie wszelkich projektów zakładających realizację jakichś wzorców ideowych, zawierających coś więcej niż ogólnikowo rozumiany postulat wolności i tolerancji. W centrum owego procesu jest kult "normalności", opartej na minimalistycznym projekcie cywilizacyjnej modernizacji, usprawnienia infrastruktury i administracji oraz zapewnienia obywatelom podstawowego poziomu bezpieczeństwa. Pragnienie, "żeby było normalnie", oznacza rezygnację z wszelkich projektów o większym zakresie ideowym i poprzestawanie na zarządzaniu codziennością, w przekonaniu, że "domek ciasny, ale własny", do którego dojechać można przyzwoitą drogą lub niespóźniającym się pociągiem - to najwłaściwsze pole zabiegów. Za patologicznie irracjonalne uznaje się wszystko to, co nie służy owej "normalności", na czele z polityką, którą sami politycy napiętnowali jako sferę szaleństwa i wojny zagrażającej budowie dróg, mostów i parków wodnych. Ten zbyt jawnie odegrany ruch zaprzeczenia samym sobie został wprawdzie natychmiast napiętnowany jako obłuda, ale nikt bodaj nie zanegował zawartego w nim metakomunikatu pozytywnie waloryzującego budowę mostu lub parku wodnego jako najważniejszego celu, dla którego warto i należy wyzbyć się nawet własnej politycznej tożsamości.

Trudno się temu zresztą dziwić: nikt z nas przecież nie jest na tyle szalony, by negować potrzebę nowych dróg, chęć podróżowania punktualną koleją czy pluskania się w parku wodnym lub choćby w krytym basenie. W rezultacie, zamiast wielkich projektów i debat ideowych, w dyskursie publicznym dominują dyskusje (a raczej kłótnie) o kwestie organizacyjne i techniczne, a co więcej, te pierwsze coraz wyraźniej oznaczane są jako abstrakcyjne i akademickie, te drugie zaś jako związane z konkretem i odnoszące się do "rzeczywistości". Owa "rzeczywistość konkretna" to przede wszystkim rzeczywistość ekonomiczna, która jest bez żadnych wątpliwości nadrzędną strukturą rzekomo postmodernistycznej współczesności. Postmodernizm sobie może i "buja, wodzi", ale jego krytyczne i dekonstrukcjonistyczne zamachy znajdują skuteczną przeciwwagę w postaci twardniejącej skorupy kapitalistycznego dyskursu ekonomicznego, pozostającego w reżymie liczby i zysku. Im częściej i intensywniej opowiadamy sobie o względności, historyczności i kulturowym uwarunkowaniu tego, co uważano kiedyś za przyrodzone i naturalne, tym mocniejsza, bezwzględna i uniwersalistyczna staje się pozornie niepolityczna i niesymboliczna, "obiektywna" narracja ekonomii, której współczesność przyznaje niemal wyłączne prawo do obcowania z nienaruszalną i niekwestionowaną rzeczywistością. Opowieści postmodernistyczne trafiły do masowo produkowanej kultury popularnej, gdzie stały się paliwem maszyny produkującej jak najbardziej konkretne, ekonomiczne walory w postaci milionów wpływów z biletów na Matrix.

Co wydaje się ważne, żadna ze stron społeczno-politycznej debaty nie neguje owego monopolu na realność, co najwyżej proponując inne warianty urządzenia świata ekonomicznego czy też inną redystrybucję jego produktów. Widać to bardzo dobrze w sporze o "ekonomikę kultury", w którym kapitalistyczno-liberalnej tezie o braku konkretnych wytworów tej sfery ludzkiej działalności przeciwstawia się lewicowe dowody na jej zakorzenienie w rzeczywistości ekonomicznej, a nawet - przypisuje przewodnią rolę, jaką w gospodarce odgrywa czy może odegrać. Pomysł, by wyjść poza ten poziom wartości czy ideologii, w ogóle nie wydaje się wart rozważania jako anachroniczny i/lub obłudnie ukrywający "konkretne" interesy określonej grupy społecznej.

W tak skonstruowanym świecie romantyzm znajduje się w podwójnym klinczu. Z jednej strony wyrzekając się wartości ekonomicznej, a nawet wręcz negując jej uprawnienia do pozostawania w bezpośrednim związku z istotnie ważną i wartościową rzeczywistością, skazuje się sam na wykluczenie i nienowoczesność. Z drugiej jest atakowany przez myśl krytyczną jako zamach na jednostkową i zbiorową wolność, przeprowadzany przez tych, którzy przypisują sobie prawo do mówienia i ustanawiania określonej płaszczyzny dyskursu.

Co gorsza, to właśnie romantyzm czy też "tradycja romantyczna", a więc romantyzm wielokrotnie rekonstruowany i rekontekstualizowany został (skądinąd słusznie) uznany za winnego stworzenia i podtrzymania takiego symbolicznego- kapitału wspólnotowego, który stopniowo oznaczony został (skądinąd nie bez racji) jako ograniczający na wiele innych sposobów i w wielu wymiarach wolność jednostkową i zbiorową, a co za tym idzie jako anachroniczny i nienowoczesny. Kilkuletnie anty-romantyczne "re-wizje" w paradoksalnej harmonii z coraz bardziej nieskutecznymi i kompromitującymi intelektualnie i estetycznie próbami odwołania do zmitologizowanych gestów, symboli i mechanizmów (z mesjanizmem i ideą ofiary na czele) doprowadziły do tego, że romantyzm stał się rodzajem czarnego luda - negatywnego, ale zarazem bezsilnego szwarccharakteru, którego kopanie i rozrywanie na strzępy stanowi ceremonialny sposób zaznaczania własnej nowoczesności i krytycyzmu, bez konieczności wchodzenia w głębszą refleksję, a przede wszystkim bez konieczności poznawania przeciwnika.

To właśnie widziany z drugiej strony paradoks, o którym pisałem wcześniej: romantyzm pozornie jest bardzo mocno i intensywnie obecny w przestrzeni i debacie publicznej, ale w rzeczywistości nie ma go tam w ogóle, bo został zastąpiony przez symulakrum wyprodukowane w zaskakującym sojuszu prawdziwych Polaków z pochodniami i prawdziwych wielokolorowych bojowników o wolność. Odwołujący się do cytatów z wieszczów księża i pomstujące na "paradygmat" krytyczki w równym stopniu opróżniają romantyzm z treści i sensu, przemieniając go w pałubę, ozdabianą publicystycznymi gotowcami w rodzaju "skarbca tradycji narodowej" czy "żałobnego patriotyzmu".

Co jest przy tym niezwykle interesujące, to trwanie w tym tańcu powtarzalnych gestów, coraz bardziej banalnych niby-prowokacji i przeciwhistorycznych rewizji spraw dawno zrewidowanych. O ile nietrudno zrozumieć, dlaczego pseudoromantycznej pałuby trzymają się kurczowo wszelkiej maści nacjonaliści i obrońcy tradycji, o tyle naprawdę zastanawiające jest ochocze trwanie w tym tańcu środowisk krytycznych, które wydają się wręcz uradowane dramatem krzyżowym, stwarzającym okazję już nie do kolejnych obrotów, ale do popisowych salt i piruetów. Odnoszę wrażenie, że tak jak PO nie mogłaby istnieć bez PiS (i oczywiście odwrotnie), tak nasi nowocześni intelektualiści musieliby wymyślić "patriotyzm żałoby", gdyby nie fakt, że on sam się znakomicie wymyśla. Różnica polega na tym, że stawką inteligencko-artystycznego tańca z gwiazdami nie jest samo istnienie nowoczesnej elity (ta w końcu bez trudu zawsze znajdzie nową pożywkę uzasadniającą jej istnienie), ale przyjemność, jaka płynie z widowiskowego rozszarpywania czarnego romantycznego luda. Powtarzane do znudzenia antyromantyczne gesty właściwie już nie dotykają samego romantyzmu (nawet tego symulakrycznego), sprawiają natomiast, że uczestnicy tej zabawy otrzymują w jej trakcie dawkę sporej frajdy związanej z jednoczesnym zademonstrowaniem własnej niezgody i odmienności oraz beznadziejnego uwięzienia w sytuacji, której mają dość.

Symptomatyczny jest w tym względzie przypadek ostatnich przedstawień Jana Klaty: "Kazimierza i Karoliny" oraz "Utworu o Matce i Ojczyźnie", które -- choć równie nieprzyjemne i niewesołe - zdają się sprawiać publiczności i twórcom równą frajdę. Klata znów i znów pokazuje, że Polska jest miejscem okropnym, degenerowanym równocześnie przez wyparte traumy, fałszywe mity i kapitalistyczny amoralizm, ale zarazem z tego strasznego miejsca nic widzi żadnego wyjścia, poza organizowaniem okazjonalnych teatralnych seansów, zapewniających wszystkim uczestnikom masochistyczną przyjemność i poczucie własnej wyższości. Jednocześnie seanse te w sposób bardzo subtelny uzasadniają trwanie w diagnozowanej sytuacji, wyraziście pokazując, że i tak nic się zrobić nie da, bo nasz polski los już taki, że pochłoną nas albo okropne tradycje, albo równie okropna współczesność. Możemy jednak od czasu do czasu pokazać sobie i innym, że choć nic nie możemy zrobić, to jednak mamy świadomość tego, w czym tkwimy, dzięki czemu czujemy się lepiej, radośnie klaszczemy w łapki i podskakujemy w fotelu.

Wszystko to nie różni się specjalnie od bolesnego doświadczenia Stanisława Wyspiańskiego, który wciąż żywemu w jego czasach polskiemu romantyzmowi w oswojonej wersji krajowej dawał w pysk, by z przerażeniem odkryć, że zamiast wstrząsu dostarczył rodakom kwietystyczno-masochistycznej przyjemności. "Ach, ach, jacyż my biedni jesteśmy Polacy, uwięzieni w tych okropnych romantycznych mitach! Ach, uczynilibyśmy coś z sobą nawet chętnie, ale wszak widzicie, że nie możemy, bo fata nas gnają w przepaść i Chochoł paskuda trzyma na uwięzi." Wesele - ten teatralny ceremoniał narodowej niemożności - ma się świetnie, choć sam dramat inscenizowany jest rzadko. Tak jak w dziewiętnastym wieku nieobecne na scenach "Dziady" ustanawiały dramaturgiczne wzorce "performansu Polska", tak w wieku dwudziestym pierwszym ów model ustanawia nieobecne niemal na scenach "Wesele". Jak ślicznie, lekko tańczysz pan! Raz dokoła, raz dokoła.

Ach, gdybym kiedy dożył tej pociechy...

W ciągu ostatnich kilku lat towarzyszyło mi przekonanie, że wyczerpywanie się paradygmatu romantycznego w wersji Mickiewiczowsko-Dziadowej stwarza szansę na odnalezienie, odkrycie i uznanie Juliusza Słowackiego - największego polskiego dramatopisarza i jednego z największych dramatopisarzy świata (powtarzam to jak Katon, choć Kartaginy już nikt nie będzie burzył). Słowacki do romantyzmu wileńsko-drezdeńskiego miał silną, bo osobistą, awersję i pracował intensywnie nad tym, by tę niechęć własną, z własnego także wynikającą pomijania i pomniejszania, wykorzystać do ochrony wspólnoty przed nadciągającym nieuchronnie pomnikiem Komandora Adama. Powadze, wręcz świętości Konradów i księży Piotrów przeciwstawiał te same środki, jakich używamy i my dzisiaj: ironię, krytyczne przekłuwanie manipulacji, niechęć do mistyfikowania przeszłości, twórczo rozwijane doświadczenie niższości, błyskotliwe poczucie humoru o bluźnierczym niekiedy zakroju.

Jego stosunek do narodowych mitów także daleki był od kultu i nakazu nieszargania. Wystarczy spojrzeć nieuprzedzonym okiem na "Lilię Wenedę" (i oczywiście pozbyć się bzdurnych banałów o prefiguracji powstania w losach Wenedów), by zobaczyć, że jej autorowi wcale nie jest tak daleko do Jana Tomasza Grossa, a tekst dramatu pełen jest prowokacji i bluźnierstw skierowanych właśnie przeciwko spójnej i bohaterskiej wersji historii narodowej. Jeśli zaś Lilia Weneda wydaje się zbyt oddalona w przeszłość, to można zerknąć na tak zwanego Holsztyńskiego, oddającego głos zdrajcom i zaprzańcom, albo na tak zwanego Fantazego, w którym polskość (łącznie z jej wersją sybirską) jest równie kabotyńskim histrionizmem, jak w "Trans-Atlantyku" czy w publicystyce Magdaleny Środy.

Także sposób widzenia świata i jego spraw jest u Słowackiego co się zowie (po)nowoczesny. Jego postacie zbudowane są jak diorama, którą wystarczy oświetlić pod innym kątem, by ukazał się zupełnie inny obraz. To ludzie, którzy zmieniają się radykalnie w zależności od tego, z kim, o czym i w jakiej sytuacji rozmawiają. Jako dramatopisarz Słowacki nie tylko był daleki od uznania spójności i jednolitości podmiotu, ale wręcz demaskował jego nieistnienie, sprowadzając go (i to bardzo wcześnie, bo już w "Kordianie"), do "własnego przekonania", czyli samozwrotnego pragnienia zaistnienia, będącego nie esencją, ale aktem, wokół którego, jak wokół waty cukrowej, stopniowo oklejają się inne pragnienia i doświadczenia, przyjmujące kształty pozornie trwałe, a w rzeczywistości roztapiające się pod wpływem zmiennego kontekstu.

Dla sposobu konstruowania wydarzeń i ich przebiegów jest u Słowackiego typowe ironiczne wyczucie absurdalnego związku drobnej, akcydentalnej przyczyny o charakterze wręcz farsowego qui pro quo i wielkiego tragicznego zdarzenia, a nawet apokaliptycznej katastrofy. Co ciekawe i chyba prześlepiane, ów absurd przypisywany jest niezwykle często siłom nadprzyrodzonym, które wprawdzie mają jakąś władzę nad światem, ale zarazem wydają się mało inteligentne albo złośliwie dowcipne. Przyglądając się zbiegom okoliczności, które prowadzą do zagłady Wenedów, zdobycia Baru czy rzezi Gruszczyńców i odpowiadającej jej rzezi Ukrainy, wręcz nie sposób uwierzyć, że nikomu, kto pisał o katastrofie smoleńskiej, skojarzenia ze Słowackim nie przyszły do głowy. I szkoda wielka, że nie przyszły, bo wówczas łatwiej byłoby zrozumieć, a może nawet zaakceptować to, że brak wielkiego spisku ciemnych sił nie oznacza rezygnacji z odnajdywania w tym, co się stało, jakiegoś sensu, niekoniecznie wcale ofiarniczego.

W tych, i wielu innych, leżących głębiej, właściwościach myśl i sztuka Słowackiego wydają się o wiele bliższe czasom naszym niż jego, co nie tylko powinno posłużyć wyjaśnieniu pretensji, jakie miała do niego krytyka w dziewiętnastym i pierwszej połowie dwudziestego wieku (pretensji bezrozumnie powtarzanych niestety wciąż tu i ówdzie), ale także rozbiciu tych niby-pochwalnych i pozytywnych aspektów recepcji, które zamordowały buntowniczą i dekonstrukcjonistyczną moc wypełniającą jego dzieła. Słowacki jako narodowy wieszcz wpisany w kanon lektur szkolnych, Słowacki na pomnikach, Słowacki jako patron ulic i szkół, Słowacki recytowany na akademiach - to taki sam trup, taka sama symulakryczna pałuba, jak romantyzm obnoszony i zwalczany pod pałacem prezydenckim. Wydawałoby się, wydawało mi się, że współczesność powinna to zrozumieć, powinna wyrzucić pałubę (to znaczy - dosłownie - wyrzucić Słowackiego z lektur szkolnych) i w zdumieniu i podziwie (dwóch uczuciach, które niemal zawsze mi towarzyszą, gdy go czytam) odnaleźć wreszcie tego niezwykłego artystę o wyobraźni tak bliskiej naszej, a jednocześnie tak śmiało przekraczającej nasze ograniczenia i rozbijającej także nasze przesądy, nasze "wiadomo", nasze popodnoszone do rangi uniwersaliów chwilowe i historycznie relatywne mniemania.

Powinna, ale nie odnajduje. Wraz z kilkoma innymi nawiedzonymi, takimi jak Marek Troszyński, wciąż walczący o nowe wydanie dzieł Słowackiego, czuję się w swoim zdumieniu i w swoim podziwie coraz bardziej samotny, coraz bardziej ekscentryczny, coraz też starszy, to znaczy oddalony od tego, czym ekscytuje się współczesność. Zaczynam nawet brzmieć jak zgorzkniały starzec i doprawdy nie jest mi z tym zbyt dobrze, zbyt miło i zbyt wygodnie. Ale tak brzmię i nic na to poradzić nie potrafię.

Myślę czasem (i wcale nierzadko), że wina jest po naszej, mojej stronie, bo nie potrafię znaleźć sposobu, by przekonać, ożywić, odsłonić. Kolejne teksty, projekty, konferencje, seminaria efekty przynoszą mizerne, choć w środowisku akademickim jakieś ich echa dają się słyszeć. Problem tylko w tym, że polskie środowisko akademickie, przynajmniej w humanistyce, samo siebie nie ceni i swojej roboty nie uważa za ważną, choć oczywiście mówi, że uważa i że życie jej poświęca. Ale prawda jest taka, że nawet dla największych tuzów środowiska zajmowanie się Słowackim, Mickiewiczem, Norwidem, Wyspiańskim czy nawet Witkiewiczem to po prostu praca, która z życiem jako takim, z ich, tych konkretnych tuzów i półtuzów życiem, nie ma nic lub prawie nic wspólnego. Cenią te wiersze i te dramaty, ale odpowiedzi na pytanie o siebie szukają gdzie indziej. Problematy, którymi się zajmują, mają ten spreparowany akademicki chłód, który humanistyka wciąż sobie daje wmówić, którego naucza, którego wymaga, oddzielając się od pytań ludzkich bibliografią i stanami badań, uciekając (humanistyka!) przed ludźmi do biblioteki, skąd potrafi co najwyżej opowiadać facecje o tym, jak Słowacki brał opium i grał na giełdzie, bo to oczywiście czyni go ciekawym i współczesnym w oczach redaktorów działów kulturalnych telewizji i coraz bardziej kolorowych tygodników. Albo akademicko i naukowo, albo z figlem i dowcipnie, do ruszającej się i ustawionej pod kątem kamery, której ruch i ustawienie pod kątem od razu ci, profesorku, jasno daje do zrozumienia, że wszystko, co masz do powiedzenia, jest nudne i nie do wysłuchania, więc musi być urozmaicane. Mówię, bom smutny i sam pełen winy.

W tych naszych tańcach z gwiazdami i w tych statusowych rzeźniach debat akademickich, Słowackiego, który przecież każdą swą ironią, każdym wzlotem, każdą wizją i każdą zawstydzającą małodusznością walczył o swoje życie i nadanie mu sensu - tego Słowackiego tam nie słychać. I nie słychać też nikogo, kto ze Słowackim, przez Słowackiego walczyłby o swoje życie, o jego zrozumienie albo z jego rozumieniem, którego nie chce i nie akceptuje. Ukazał się wprawdzie "Jul" Pawła Goźlińskiego, zapowiadający się jako walka na śmierć i życie, ale okazał się on niestety unikiem, w którym w miejsce Jula podstawiono jakąś biedną figurynkę, ściganą przez popowstaniowego Humphreya Bogarta. Ukazał się "Samuel Zborowski" Jarosława Marka Rymkiewicza, ale nawet autor książki "Juliusz Słowacki pyta o godzinę" zamiast autora "Genezis z ducha" o coś ważnego zapytać, pogładził tylko "biednego chłopca z książką w ręku" po główce i kazał mu się oddalić z jego bojami o Jeruzalem sensu, wybierając zamiast niego Wyspiańskiego, nictzscheański zakład i readiness is all.

I dalej nic. Cisza. Księgi Słowackiego trafiły pod strzechy i są tam nawet od czasu do czasu odkurzane, i są tam nawet uważane za skarb narodu, i nawet recytuje się z nich czasem co ładniejsze kawałki a dziatwa czyta o losach Balladyny i Kordiana. I trwa cisza wypełniona brzęczeniem martwych słów. Zaprawdę, drogie dzieci, uważajcie, uważajcie, o co się modlicie.

Wołać będzie... Kordian! Kordian, długo...

Pod sam koniec roku Słowackiego, będącego zarazem rokiem Grotowskiego, w czasie poświęconej im obu konferencji Kości mi wewnętrzne połamał. Słowacki i Grotowski - rekontekstualizacje, która odbyła się w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu, stawiałem pytania nieco podobne do tych, jakie wciąż tu powracają przenikając (dziewiętnastowieczni powiedzieliby może - przejmując) cały ten tekst. Łamiąc Słowackiego i (w mniejszym stopniu) Grotowskiego Gombrowiczem, pytałem, dlaczego ten ostatni wydaje się współczesności bliższy, a nawet wręcz bardziej sympatyczny, podczas gdy o dwóch pierwszych (a już zwłaszcza o drugim) wręcz słyszeć nie chce i reaguje na nich jak profesor z Operetki. Odpowiedź była mniej więcej taka (cytuję z tekstu opracowanego do druku, więc niekoniecznie zgodnego z tym, co w grudniu rzeczywiście mówiłem): większa aktualność Gombrowicza, a jednoczesna pewna niechęć do Słowackiego i Grotowskiego wiąże się z jednej strony z idiosynkrazją wobec samozwańczych proroków i nauczycieli obsadzających się w rolach niemal nadludzkich (tu współczesność wraz z Gombrowiczem wybucha śmiechem i drwiąco pyta, jak można być prorokiem, gdy bolą zęby? Jak Słowacki może być Królem Duchem, skoro jest maminsynkiem, a Grotowski guślarzem z legitymacją partyjną?). Wiąże się też zapewne z niechęcią do myślenia teleologicznego i uniwersalistycznego zarazem, z dominacją relatywizmu i relacyjności oraz z właściwą naszym czasom przewagą performatywności. [...]

Na początku dwudziestego pierwszego wieku ludzkość wciąż jeszcze liże się z ran zadanych przez tych, którzy w imię swoich wiar podpalali teatr świata, i z przerażeniem patrzy na nowe krwawe performanse męczenników, wykonujących polecenia tych, których uznają za proroków. Nic więc dziwnego, że bardzo ostrożnie podchodzimy do wszystkich, którzy podjęli decyzję i uznali, że w ich życiu istnieje prawda, której służba i urzeczywistnienie stanowią wartość najwyższą. Takimi ludźmi byli i Słowacki, i Grotowski, nieustannie, zwłaszcza współcześnie, pomawiani o skłonności dyktatorskie, jeśli nie wprost totalitarne. Nie sposób nie przyznać, że propozycje obu, jak każde działanie w wierze, mogą być niebezpieczne, ale czy to znaczy, że - jak sugeruje dominujący współcześnie dyskurs Zachodu i przeważająca w nim praktyka -należy się z nimi rozstać? A jeżeli rozstać, to w imię czego - heroicznej walki o siebie, opierając się na pustce, w imię nieustannej czujności przy świadomości nieuchronności bycia złapanym w sieć międzyludzkiego i ciągłej na nią niezgodzie, czy też w imię higienicznego i pragmatycznego proteizmu, sprawnego i gładkiego przekształcania się w zależności od sytuacji i jej zmiennych, troski o to, by było w miarę miło i wygodnie, póki nie nastąpi ostateczna katastrofa, o której wciąż sami sobie opowiadamy?

Nie mam na to odpowiedzi jednoznacznej. Mówię raczej o dylematach niż o rozwiązaniach. Efektem tego rozważania jest dylemat, przed którym stoimy niemal w każdej dziedzinie naszego życia tu i teraz: w kwestiach wiary, etyki, polityki, kultury, nauki, sztuki - wszędzie i co dzień. Z jednej strony brak surowości wymagań i niedokonanie jednoznacznego wyboru skazuje nieuchronnie na letniość, z drugiej - ich przyjęcie otwiera drogę do autorytaryzmu, fundamentalizmu i fanatyzmu.

Dylemat ten jest o tyle bardziej dramatyczny, że nie potrafiąc udzielić odpowiedzi, jednocześnie udzielić jej musimy, przyjmując jakiś sposób działania. W tej chwili najczęściej - z braku innej możliwości - przyjmujemy wariant "róbmy swoje", skupiamy się na rzetelnym robieniu tego, co pewnie nie ma głębszego sensu, ale przynajmniej przyczynia się do wprowadzenia jakiego takiego porządku i bezpieczeństwa na ograniczoną choćby skalę. Działanie to nie ma nic wspólnego z prawdą czy innymi pojęciami podejrzanie wielkimi i wykluczonymi w związku z tym ze słownika. Jest pragmatyczne i deklaruje swoją apolityczność2.

Diagnozę tę wciąż uważam za słuszną, dlatego też pozwoliłem sobie na powtórzenie tak znacznego fragmentu z własnego tekstu. Ale też od razu muszę dodać coś jeszcze, coś, co odnosi się przede wszystkim do Słowackiego. Pisałem już, że przeciwnikom zmitologizowanej tradycji romantycznej i krytycznym weryfikatorom polskości powinno być z autorem "Fantazego" po drodze, że powinni w nim widzieć sojusznika. Nie idą z nim jednak ramię w ramię, bo w jego tekstach, nawet tych dekonstruujących romantyczne prefiguracje losu zbiorowego i indywidualnego, wyczuwają pewien ton, który jest im głęboko obcy, a nawet wrogi i to niezależnie od opcji politycznych. Spróbujmy ten ton usłyszeć we wciąż najlepiej może znanym i na pewno najbardziej zafałszowanym dziele Słowackiego w "Kordianie".

Też o tym pisałem3, ale cytować już nie będę, tylko szybko przypomnę, że moim zdaniem "Kordian" jest radykalną polemiką z Mickiewiczowskim projektem bohaterstwa ofiarnego i nawrócenia wymagającego porzucenia osobistego na rzecz zbiorowego.

Polemika ta podejmowana jest nie w imię jakiejś ideologii, jakiegoś programu, ani nawet jakiejś wiary, ale polega na dekonstruowaniu kolejnych propozycji świata otaczającego bohatera przez wprowadzanie ich w jego życie, czyli przez wypróbowywanie na sobie, z całym oddaniem i okrucieństwem (na jakie dzisiejszych krytyków stać rzadko). Każda próba podejmowana przez Kordiana kończy się tak samo: bohater znajduje się w liminalnej strefie pomiędzy przede wszystkim pomiędzy życiem i śmiercią (samobójstwo, skok z Mont Blanc, pluton egzekucyjny), ale także pomiędzy rolami. Naznaczony "Kainowym piętnem" opuszcza zakochanego młodzieńca i panicza, by stać się Wędrowcem (a nie pielgrzymem!) - kimś w rodzaju turysty wrażeń (depresyjna wersja Jedz, módl sie, kochaj, w której nieco zmieniono kolejność i jedzenie zastąpiono czytaniem). Tego też (i to dość szybko) opuszcza, przechodząc ku Spiskowcowi i Ofiarnikowi, którego czyn okazuje się nieczynny, a ofiara bezpłodna i który zostaje wyzuty z siebie za pomocą szatańskiej sofistyki, a następnie postawiony przed plutonem egzekucyjnym. Nawet będąc w roli, Kordian niemal bez przerwy poddaje ją i siebie w niej krytycznej weryfikacji, co sprawia, że bez przerwy jawi się jako performer - chwilami o wielkiej sile wyrazu i znacznej skuteczności (scena w podziemiach katedry Świętego Jana, gdzie dopiero trup niweczy performatywną siłę zamaskowanego Podchorążego).

Spełnia więc Kordian wszystkie warunki i ma wszystkie przymioty, które Jon McKenzie opisywał (nie bez ironii) jako poszukiwane i propagowane przez performance studies i ich matecznik - kulturę ponowoczesnego spektaklu. "Performuj albo giń" - ten nakaz umieszczony w tytule książki McKenziego4, uznawany przezeń za hasło bojowe paradygmatu performatycznego rządzącego naszą współczesnością, rządzi także postępowaniem Kordiana i może zostać na jego los nałożony niemal w skali jeden do jednego. Gdy Kordian nie performuje, niemal natychmiast grozi mu śmierć, a jeśli zostaje ostatecznie ocalony (co wcale nie jest pewne), to właśnie dzięki cyrkowo-wojskowemu performansowi skoku przez bagnety. Różnica (drobna, lecz zasadnicza) polega na tym, że Kordian w tej "pomiędzy-czości" i w tym autoperformansie wcale nie czuje się na właściwym miejscu, wcale nie uważa go za pozytywny stan wolności od mniej lub bardziej ukrytej władzy/wiedzy wraz z jej sposobami "urządzania" kolejnych sfer życia. Kordianowi owa "pomiędzy-czość" wraz z ofiarowaną przez nią "lekkością bytu" i dowolnością stanu wydaje się właśnie piekielna i nieznośna. Czytany z perspektywy dzisiejszej "Kordian" wydaje się smutny i nudny, a nawet wręcz szalony. Jakże może być nam z nim po drodze, skoro nie cieszy go miłość, turystyka rodzima (lato w dworku, ach!), międzynarodowa i powietrzna, nie cieszą polityczne spory z konserwą, a perspektywa śmierci za ojczyznę napawa przerażeniem. Z którejkolwiek strony spojrzeć - dziwak.

Obcość Kordiana i obcość Słowackiego ma - jak mi się zdaje - swoje źródło i uzasadnienie w tym nieukontentowaniu, w tym ciągłym niezadowoleniu i niezgodzie zarówno na spoczynek w jakiejś określonej formie (za co pochwaliliby go konserwatyści), jak i na proteuszową zmienność ról, miejsc i czasów, której tempo ekscytuje nas, tworząc iluzję wolności i nie-przynależenia. Ironista, gracz i performer, poeta Słowacki Juliusz pozostawał cały czas gotowy do przekroczenia siebie, czego w końcu dokonał5, przemieniając się, a jednocześnie nie rezygnując z ironii, gier, performansów i poezji (co na przykład Mickiewiczowi wydawało się koniecznym warunkiem transformacji i nawrócenia). Pozostał więc sobą, ale jednocześnie stał się innym, ucieleśniając i spełniając to, co zawsze było w nim obecne jako tęsknota, dojmujące poczucie braku. I właśnie w tym spełnieniu i w tym kroku uczynionym ku niemu jest nam dziś Słowacki obcy, a nawet wrogi.

My bowiem (a używam tej osoby i liczby świadomie, choć z żalem) na żadne takie skoki nie jesteśmy gotowi, a niektórzy spośród nas (że pozwolę sobie w tym momencie na takie zdystansowanie) nawet nie uznają ich za potrzebne czy możliwe. W grę wchodzi bowiem nie tylko utrata radości z błyskawicznego zmieniania scen i ról, tego egzystencjalnego zappingu, na który narzekamy, ale który też nas kręci, działając jak narkotyk. W grę wchodzi także niezwykle ryzykowna decyzja na coś - decyzja na życie z jakimś celem, a więc i zjakims programem, a nawet z jakimś przekonaniem i wiarą. Podtrzymanie ich w mocy (konieczne, by rezygnacja z przyjemności i wielokanałowego hedonizmu nie okazała się poświęceniem dla niczego) wymaga czynów i dążenia do przekonania innych, a więc rezygnacji z "openmindness", politycznej poprawności i letniości.

Wraz ze Słowackim zbliżamy się tu niebezpiecznie ku czułym objęciom włóczkowych tradycjonalistów, ale autor "Króla-Ducha" staje im w gardle, bo zamiast kultu tego, co było i co uznawane jest za odwiecznie wspólne i święte, proponuje zamach skierowany w przyszłość, porzucenie znanego na rzecz obietnicy nowego, lepszego, które przez ostrożnych racjonalistów uważane jest za wroga dobrego. Jednym słowem proponuje rewolucję, akceptując, a nawet gloryfikując jej okrucieństwo i rzezie. Zarówno w oczach liberalizmu, jak tradycjonalizmu wszelkiej maści Słowacki w tym momencie potwornieje i nawet Jarosław Marek Rymkiewicz zdaje się mówić, że oszalał, choć używa słów delikatnych i szepcze niczym do rozkapryszonego dziecka.

Czy powiedziawszy to wszystko, mogę się jeszcze dziwić i narzekać, że "biedny Julek'' nie wzbudza entuzjazmu? Raczej trzeba by się dziwować, że kiedykolwiek wzbudzał, że byli ludzie, którzy serio traktowali rapsody, dialogi troiste i romanse dramatyczne. Ale ci szczęśliwcy żyli przed holokaustem, gułagiem, Czerwonymi Brygadami i Al-Kaidą, żyli nawet przed Verdun i o rewolucji mogli myśleć jako o teatrze ulicznym, rojąc o powrocie dawnych duchów i pierwotnych wstrząsów globowych. Nam wiara pachnie krucjatą, projekt zmiany świata - faszyzmem, a ofiara - dymem World Trade Center. Przy całym podziwie i zachwycie byłbym ostatnim, który chciałby, by świat musiał przejść kolejną fazę transformacji przez mękę, by globowe sny Eoliona (dziś w tej roli - Leonardo di Caprio z Incepcji) stały się prawdą.

Dobrze pamiętam największą radość związaną ze Słowackim, jakiej doświadczyłem. Było to w szpitalu, niedługo (tak przynajmniej mi się wydaje) po tym, gdy wybudzony z narkozy odzyskiwałem siebie. Żona przyniosła mi "Beniowskiego", o którego prosiłem, wiedziony nie wiem, czym - może nawet czymś niskim, chęcią zaimponowania współpacjentom? Tę lekturę pamiętam jako nieprzerwany strumień radości, energii i światła, jako proces przywracania do życia z całym jego pięknem i niesamowitością. Może tylko tak to jest jeszcze możliwe: za cenę bólu i nieistnienia, z głębokości.

Mimo apokaliptycznych znaków, pozostajemy (chwała Bogu!) we względnym spokoju i względnym bezpieczeństwie (bezpieczeństwo zawsze jest względne). Przysięga, którą złożył idący na rozstrzelanie Kordian, wciąż jest spełniana.

Nie jest z nami.

***

Autor jest teatrologiem, profesorem w Katedrze Dramatu na Uniwersyteeie Jagiellońskim, dyrektorem programowym Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu oraz członkiem Rady Naukowej Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Ostatnio wydał Teatru polskie. Historie (2010).

***

1 Dariusz Kosiński / niech się jedno z nich zaśmieje, "Dialog" nr 3/2008.

2 Dariusz Kosiński S/G, w: Słowacki/Grotowski. Rekontekstualizacje, pod redakcją Dariusza Kosińskiego i Wandy Świątkowskiej, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Wrocław 2010, s. 72-74.

Zob. Dariusz Kosiński Róża i dziecię, w: tegoż Sceny z życia dramatu. Księgarnia Akademicka, Kraków 2004.

4 Oczywiście jest to tłumaczenie i zarazem dopowiedzenie o wiele subtelniejszego tytułu oryginalnego: Perform or Elsę.

5 Przepraszam, ale tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi, znów pozwolę sobie odesłać do własnego tekstu, czyli do poświęconego Słowackiemu rozdziału książki Polski teatr przemiany, Instytut im. Jerzego Grotowskiego, Wrocław 2007, s. 117-196.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji