Artykuły

Szorowałam grzywką po niebie

- Jeśli teatr można jeszcze kochać jako miejsce pracy, które nie daje zarobić, ale jednocześnie wymaga wielkiej dyscypliny i oddania - to kocham Współczesny. Teatr jest jedynym doświadczeniem zawodowym, które mnie nie zawiodło - mówi AGNIESZKA PILASZEWSKA, aktorka Teatru Współczesnego w Warszawie.

Z Agnieszką Pilaszewską rozmawia Małgorzata Piwowar

Rz: Aktorstwo to zawód stresujący w naszej polskiej rzeczywistości?

- Zawsze i wszędzie. Nie za każdym razem dostaje się szansę, żeby pokazać, co się potrafi. Nie mogę powiedzieć, że miałam szczęście do wielkich ról. W mojej prawie 20-letniej karierze nie zagrałam ani u Kieślowskiego, ani u Wajdy. To marny dorobek.

Ale zaczęło się bardzo obiecująco - nagrodami na festiwalu szkół teatralnych. Potem były kolejne, za role w spektaklach TV na Festiwalu Dwa Teatry.

- Po co mówić o przeszłości? Owszem, cieszyłam się, kiedy dostawałam wyróżnienia, ale w tym zawodzie trzeba się stale rozwijać, pokonywać kolejne progi. Niestety, żyjemy w czasach, w których nawet świetni aktorzy nie mają co grać, bo w ogóle nie wymaga się od nich, by sięgali do swojego wirtuozerskiego warsztatu. A niektórzy potrafią sięgać do pokładów emocji, które powalą widza. Dziś aktorstwo jest możliwe już tylko w teatrze, jedynym miejscu, w którym jeszcze można ćwiczyć warsztat.

Współczesny, w którym pani teraz gra, jest trzecim teatrem. Dlaczego następowały zmiany?

- Zmieniały się czasy, ludzie. Na początku było Ateneum z dyrektorem Januszem Warmińskim i Aleksandrą Śląską prowadzącą mój rocznik. Tam wylądowaliśmy w piątkę z naszego roku. Było świetnie - nieraz grało się jednego dnia na dwóch scenach. Ale potem nastał nowy dyrektor, trochę inni ludzie. I po 14 latach poszłam szukać nowych wrażeń, bo uznałam, że gdzie indziej będzie mi lepiej. Współpraca z Dramatycznym przyniosła mi jedną fajną i jedną beznadziejną rolę. "Pamięć wody" w reżyserii Agnieszki Glińskiej z furą nominacji do Feliksów zagraliśmy w ciągu kilku sezonów tylko około 70 razy, za każdym razem przy kompletach. Na szczęście uratował mnie dyrektor Maciej Englert, który mnie "wyjął" do Współczesnego. Jeśli teatr można jeszcze kochać jako miejsce pracy, które nie daje zarobić, ale jednocześnie wymaga wielkiej dyscypliny i oddania - to kocham Współczesny. Teatr jest jedynym doświadczeniem zawodowym, które mnie nie zawiodło.

A co zawiodło?

- Produkcje telewizyjne: spektakle Teatru Telewizji, polskie seriale. Bylejakość. Ciągłe zaniżanie poziomu i mało poszukiwań. Gdy zaczęła się transformacja, odetchnęliśmy z Maciejewskim (mąż, scenarzysta - przypis red.), że produkcja telewizyjna, która w Polsce była wartościowa, czasem przewrotna, czasem inteligentna, wzbogaci się o nowe wartości, wyższe budżety, rozwinie skrzydła! Ale wszystko poszło w "żyćko", czyli odtwarzanie rzeczywistości wprost.

Myślała pani, że będzie inaczej, przyjmując angaż do "Miodowych lat"?

- Zdecydowałam się na założenie rodziny i propozycje grania w serialach przychodziły do mnie za każdym razem w momencie, kiedy nie miałam żadnych innych ofert. Chodziło o pieniądze. To były ciężkie finansowo czasy, nie mieliśmy jeszcze swojego kąta w Warszawie. Nie znałam scenariusza "Miodowych lat", producent pokazał mi jeden odcinek z oryginału, ramotkę z lat 50. Potem się okazało, że to świetna przygoda. Telewizja Polsat ciągle powtarza ten sitcom, a to znaczy, że ludzie chcą go oglądać. Ale harówa przy nim była, nie powiem, tydzień pracy uwieńczony całodziennym nagraniem. A potem chyba dostałam szajby, skoro mnie wyrzucili.

A "Barwy szczęścia"?

- Zawiodły. Mam niemiłe wrażenie, że raczej się cofnęłam. To nie było wyzwanie dla mojego warsztatu. Kocham swój zawód i wciąż potrafi mnie fascynować. Ale ciekawe propozycje to rzadkość. Już nie mam ochoty grać wesołych cioteczek. Szkoda nawet o tym mówić. Zresztą, i tak w końcu mnie wywalili.

Dlaczego?

- Trzeba byłoby zapytać tych, co ze mnie zrezygnowali. Swoją pracę staram się zawsze wykonywać jak najlepiej. Jestem zawodowcem, więc moje chimery nie są chyba nie do zniesienia. Ale aktorstwo to zawód, w którym trzeba się podporządkować reżyserowi, producentowi. A ja to trudno znoszę, bo nie ma osoby, której oddałabym władzę nad sobą - z wyjątkiem własnej rodziny.

Jeszcze w teatrze musiało to pani doskwierać, skoro oprócz grania zaczęła być pani asystentką reżyserów?

- Dyrektor Warmiński zauważył, że miewam coś więcej do powiedzenia niż tylko o swojej roli, i postanowił ów potencjał wykorzystać. Byłam szczęśliwa, że nie ograniczało się to tylko do przynoszenia herbaty. Pozwalał mi na przykład na robienie skrótów w tekście. Wiele zawdzięczam Krzysztofowi Zaleskiemu, mojemu profesorowi z PWST, któremu asystowałam potem przy "Operze za trzy grosze". Chciało się za nim iść i góry przenosić. Opowiadał w sposób magiczny o teatrze. Dziś takim reżyserem jest dla mnie Maciej Englert, precyzyjny w prowadzeniu opowiadania, posiadający ogromną wiedzę o teatrze i aktorach, potrafi kierować 25 - 30 osobami na scenie! - chyba jako jeden z ostatnich. Fascynuje mnie też Władek Pasikowski, mistrz przygotowania planu i pracy z aktorem. Gdybym miała u niego zagrać buraka cukrowego - to chętnie, żeby tylko pobyć z nim na planie, poobserwować. U niego wszyscy pracują na 200 procent, chce im się, bo czują się doceniani. Trzeba mieć talent do tworzenia takiej atmosfery.

Szuka pani dla siebie nowych zawodowych ścieżek. Jest scenarzystką "Przepisu na życie" emitowanego właśnie w TVN.

- Wcześniej byłam w zespole dialogistów "Samego życia". Zawsze pisałam. Tak też poznałam mojego męża. Napisałam scenariusz filmu fabularnego, a on już wtedy jako współautor "Pożegnania z Marią" miał ze mną nad nim popracować. Scenariusz poszedł do szuflady, choć zdaje mi się, że jeszcze do niego wrócę. Ostatnio mąż zajął się pisarstwem, więc mogę wreszcie poświęcić się temu, co on robił do tej pory - tworzeniu scenariuszy. Postanowiłam zalać Polskę swoimi 13-odcinkowymi serialami. Oszałamia mnie każdy mój pomysł, jak to grafomana.

Skąd czerpie pani inspiracje?

- Z wyobraźni. Leżałam w szpitalu po ciężkiej operacji. Miałam możliwość samodzielnego dozowania morfiny, by uśmierzyć ból. Podałam sobie natychmiast pięć dawek. Tyle że jestem namiętną palaczką, a wtedy przyjmowanie morfiny kończy się gigantycznym rzyganiem. Okropnie męczące. Ale ten moment - między podaniem sobie morfiny i przykrym efektem końcowym - to był moment mojego wielkiego szczęścia, grzywką szorowałam po niebie. Leciutko, bosko, nirwana, zen - bez żadnych wcześniejszych praktyk. Po prostu cudo. Gdybym nie miała rodziny, to jedyną rzeczą, dla której rzuciłabym palenie, byłaby morfina.

Brzmi dobrze.

- Lubię opowiadać historie. Kiedy wymyśliłam scenariusz "Przepisu na życie", poczułam się, jakbym sobie podała morfinę. Dla mnie pisanie jest morfiną.

Czy szkoła aktorska ma przełożenie na to, co potem się dzieje w zawodowym życiu?

- Być może nie ma, ale szkoła daje podwaliny warsztatu. Dała mi kontakt z fantastycznymi profesorami, prawdziwą literaturą. Mogłam się uczyć podstaw zawodu, a to już szansa, by potem zdarzyło się coś ważnego. Bez teatru aktor nie istnieje. Tylko w tym miejscu może zyskać przekonanie, że potrafi ten zawód uprawiać. Wychodzisz na scenę i wiesz, czy publiczność cię słucha czy nie. Czy masz władzę nad widzami, czy jej nie masz.

Zmieniła się pani od czasu szkoły?

- Staję się coraz bardziej podobna do kobiet z mojej rodziny. Ciągle się uczę. Cieszę się, że teraz, pisząc, mogę panować już nad całym wirtualnym światem, a nie tylko jako aktorka nad jedną postacią. Wciąż kocham czytać i lubię kontrolowaną samotność i spacery. Mam bzika na punkcie swojego kolejnego psa. I doszła mi jeszcze jedna pasja, o którą się nie podejrzewałam - siłownia. Właściwie mogłabym tam sobie wstawić łóżeczko i mieszkać. Postanowiłam nie rozsypać się na starość.

Przepis na życie tvn | 12.20, 21.25 | NIEDZIELA

Barwy szczęścia tvp polonia | 18.10 | SOBOTA, niedziela | 10.10 | pon. - czw.

Widzowie pamiętają ją jako matkę Kasi w "Barwach szczęścia", Alinę Krawczyk z "Miodowych lat". Od dwóch tygodni TVN pokazuje serial "Przepis na życie", którego jest scenarzystką. Urodziła się w 1965 r. w Puławach. Jest absolwentką wydziału aktorskiego PWST w Warszawie z 1987 roku. Zdobyła nagrodę na Ogólnopolskim Przeglądzie Spektakli Dyplomowych Szkół Teatralnych za rolę Mai w przedstawieniu "Lato" Tadeusza Rittnera w reżyserii Aleksandry Śląskiej. Zadebiutowała na deskach warszawskiego Teatru Ateneum jako Klarita w "Przeklętym tangu" Manuela Puiga w inscenizacji Leny Szurmiej. Po 14 sezonach odeszła do Teatru Dramatycznego, w którym zagrała m.in. Teresę w "Pamięci wody" wystawionej przez Agnieszkę Glińską. Interesującą rolę Barbary stworzyła w Teatrze Telewizji "Miś Kolabo" w reżyserii Ryszarda Bugajskiego. Dostała za nią nagrodę na II Krajowym Festiwalu Teatru PR i TV "Dwa Teatry" w Sopocie. Obecnie jest aktorką warszawskiego Teatru Współczesnego. Jej mężem jest scenarzysta Maciej Maciejewski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji