Artykuły

Romantyzm na koniec wieku

"Wiek, co przyjdzie, ucieszy szatany". Czy ten wers z dramatu napisanego przed stu sześćdziesięciu pięciu laty nie brzmi zadziwiająco współcześnie? Czy nie współgra aż za dobrze z rozmaitymi dzisiejszymi wieszczbami i proroctwami, których natężenie będzie się jeszcze nasilać wraz ze zbliżaniem się owej superokrągłej daty z dwójką i trzema zerami?

"Tysiąc ośmset lat wybiło/ Więc się koło tortury całkiem obróciło". Tak się zaczyna "Kordian". Orgiastyczna scena "Przygotowania" na Łysej Górze od dawna sprawia kłopoty teatrom, ponieważ jej satyryczna warstwa - smażenie w diabelskich kotłach przywódców dziewiętnastowiecznej Polski - jest już całkiem nieczytelna i wymaga historycznych przypisów. Wątpię, by nawet maturzyści z klas humanistycznych, oglądając spektakl w sosnowieckim teatrze, umieli bez trudu rozpoznawać na scenie tych, którym czarci dają "na pośmiewisko sprzeczne z naturą nazwisko". Reżyser Zbigniew Zasadny odpuszcza widzom te ćwiczenia, podobnie jak litościwie darowuje patriotyczno-naiwne bajędy starego Grzegorza w pierwszym akcie. Ale scenę na Łysej Górze inscenizuje z rozmachem, od którego trzęsą się mury niewielkiego Teatru Zagłębia, ponieważ właśnie widowiskowe obejmowanie przez szatana planety we władanie stanowi dlań podstawowy pomost do współczesności. Niebo jest bezsilne i płacze, Bóg się z ziemi wycofał.

Obłąkanie Kordiana jest więc sprawdzianem ziemskiej potęgi księcia ciemności, podjętym z użyciem całego piekielnego arsenału. Szatan towarzyszy bohaterowi na każdym etapie jego wyprawy przez życie, chwilami aż nazbyt natrętnie. To on jest cynicznym papieżem, pozbawiającym młodego Polaka ziemskiej wiary, on dzierży latarnię na spotkaniu spiskowców w podziemiach katedry, on staje po drugiej stronie dworskiego lustra, bez zmrużenia powiek przyglądając się swej domenie. Majestatyczny Wojciech Leśniak nie musi się wysilać, by w szpitalu wariatów uzmysłowić Kordianowi, kto tu włada. Młodzieniec sam już wie, że uniesienie na Mont Blanc prowadziło donikąd, a spisek koronacyjny był tylko cząstką zbrudzonego, splugawionego życia publicznego. Za chwilę efektowny przetarg o jego osobę (z mocą zagrany przez Andrzeja Lipskiego i Adama Kopciuszewskiego) przeprowadzą nie tyle historyczni Mikołaj i Konstanty z dynastii Romanowych, ile dwaj wyjęci z czasu zbrodniarze, licytujący się okrucieństwem i cynizmem.

Kulminacyjnym punktem ziemskiej wędrówki Kordiana nie jest przeto Mont Blanc - jak zazwyczaj bywało - lecz dopiero gniewne "Nie będę z nimi" w przedostatniej scenie: totalne odrzucenie świata infiltrowanego przez diabelską potęgę. A później zostanie już tylko Plac Marsowy i pluton egzekucyjny. Tak jak w dramacie Słowackiego nie dowiemy się, czy ułaskawienie dotarło na czas. Będziemy pamiętać jednak, że na tej łasce ciąży szatańskie piętno, a miast oficera niewidocznym oddziałem dowodzi anioł z płomiennym mieczem w dłoni.

Ucieczka z życia stopniem do zbawienia? Zaiste, bardzo findesieclowy to Kordian, najczarniejszy, jakiego można sobie wyobrazić. Acz zapewne bliższy dekadenckim nastrojom współczesności niż rozpalony orator wieszczący "Polska Winkelriedem narodów". W oczach nie tak fatalistycznie nastawionych widzów byłby zapewne jeszcze bardziej przekonujący, gdyby ta jego "szybka ścieżka życiowych rozczarowań" została lepiej uwiarygodniona aktorsko. Nie chcę tu znęcać się nad mało doświadczonym Grzegorzem Widerą: robił, co mógł. Generalnie wygląda na to, że przyśpieszone dojrzewanie bohaterów Słowackiego czy Mickiewicza stanowi nieprzezwyciężalną trudność mentalną dla młodych aktorów.

W większości dzisiejszych amantów jest coś z przerośniętych dzieci; ze świecą szukać u nich połączenia młodzieńczego wigoru z bogatym wnętrzem. Nawet tak świetnie się zapowiadający Michał Żebrowski musiał w telewizyjnych "Dziadach" Jana Englerta podeprzeć Wielką Improwizację infantylnym wywijaniem marynarką. W Sosnowcu Kordian Grzegorza Widery jest poprawny i nieco monotonny; jego bunt bliższy jest jednak dziecinnej obrazie niż dojrzałej decyzji.

Te niedostatki reżyser wyrównuje zamaszystą inscenizacją, o nieomal operowym geście. Czasami przedobrzoną nadmiarem efektów, ocierającą się o śmieszność, gdy dialogi Kordiana i Laury zmieniają się w słodką poezję śpiewaną. W wielu scenach jednak imponującą: potęgą ilustracji muzycznej (Janusz Grzywacz plus cytaty z wielkich symfoników), a nade wszystko urodą plastyczną scenicznych obrazów Andrzeja Witkowskiego. Pozyskanie do współpracy jednego z najlepszych współczesnych scenografów budzić musi szacunek i każe bacznie obserwować zarówno imponująco pnącą się w górę sosnowiecką antrepryzę, rzetelną i odważną - jak młodego reżysera, Zbigniewa Zasadnego, o którego "Iwonie..." Gombrowicza pisałem z sympatią na początku tego sezonu. O jego pracach z pewnością usłyszymy jeszcze nieraz.

Rozmachu inscenizacyjnego nie sposób także odmówić "Balladynie" przygotowanej w szczecińskim Teatrze Współczesnym przez laureatkę naszego Paszportu Annę Augustynowicz. I tu ziemia jest domeną szatańskich harców. O ile jednak diabelstwo w "Kordianie" Zasadnego/Witkowskiego miało - przy całej inwencji plastycznej - wymiar, by tak rzec, monumentalnie tradycyjny, o tyle tu reżyserka wraz ze scenografem Markiem Braunem sięga po środki nowoczesnej kultury audiowizualnej. "Plącząca ludzkie czyny" Goplana (Anna Januszewska) ma głos wzmocniony elektronicznie, a mikrofonem posługuje się jak prowadząca telewizyjne show. Bawi się też ogromnym niebieskim hełmem, który przez chwilę kazał mi się zastanawiać nad motywami motocyklowymi w "Balladynach" (hondy u Hanuszkiewicza), nim ktoś młodszy nie oświecił mnie, że to nie nakrycie głowy, lecz urządzenie służące do przenoszenia w rzeczywistość wirtualną. Wkładają to na głowę głupkowatemu Grabcowi (Wiesław Orłowski), zamiast za pomocą tradycyjnej iluzji zmieniać go w poczciwą wierzbę.

Rzeczywistość audiowizualna określa tu nie tylko sztafaż zewnętrzny - zakreśla też horyzont wyobraźni działających postaci. Kirkor (Mirosław Guzowski) jest rycerzem z filmu fantasy, sztampowym i niepoważnym, gdy z amanckim uśmiechem wyciąga spod zbroi wizytówkę. Fon Kostryn (Grzegorz Młudzik) to tylko tępy ochroniarz. Pustelnik (Jacek Polaczek) nosi komeżkę do adidasów i, jak się zdaje, miał być wykreowany na oszołoma, co nie wypadło nazbyt przekonująco. Filmów wideo naoglądała się wdowa (Ewa Sobiech) najwyraźniej traktująca zjawienie się "królewica" jako cudowną materializację jednego z mieszkańców swojej wyobraźni. W ton serialowych żmijek łatwo uderza Alina-prowokatorka (Grażyna Madej). A Balladyna? W roboczych spodniach, pozbawiona wszelkiej kobiecej kokietliwości, trzeźwo widzi szanse życiowego awansu, twardo rusza w bój po swoje, przez jedno morderstwo, drugie, trzecie...

...aż do znudzenia. Czyż bowiem w konwencji telewizyjnej, gdzie trup ściele się co kilkadziesiąt sekund, kolejne zabójstwa mogą kogokolwiek poruszyć tak po jednej, jak po drugiej stronie ekranu? U Słowackiego treścią podstawową, niezależnie od wszystkich "ariostycznych uśmiechów" jest przecież dojrzewanie wiejskiej dziewczyny do formatu wielkiej zbrodniarki, wewnętrzne zmagania, borykanie się z balastem winy i tłumienie strachu przed karą. Tymczasem tu Balladyna pozostaje bezmózgą kwoką do końca. Jedyne, na co ją stać w jednej z najmocniejszych w dramacie scen - przed drzwiami mordowanego Grabca - to rozebranie się do naga; zamiast dusznych rozterek, czysto zewnętrzny, rozpaczliwie łatwy gest. I jest to nie tyle klęska wrażliwej aktorki Beaty Zygarlickiej, ile skaza całej koncepcji. Po prostu: w świecie tak płaskim, jak ekran telewizora Sony, nie ma miejsca na polską lady Makbet. Gorzej: nie ma miejsca na jakikolwiek głębszy dramat. Opowieść o rzeczywistości złożonej z namiastek sama staje się namiastką.

Kwestia ma szerszy wymiar niż jedno tylko przedstawienie. Jak Czytelnicy być może zechcieli zauważyć, dość pilnie staram się obserwować i relacjonować na tym miejscu zmagania młodych twórców z tradycją romantyczną; zdaje mi się to na długą metę istotniejsze od zachłystywań się rozmaitymi "przewrotami" na krótkich nóżkach. Z sympatią notowałem próby nowych odczytań Mickiewicza i Słowackiego, niekiedy szalenie obrazoburczych wobec tradycji interpretacyjnych - gdy niosły szansę zestrojenia starych przesłań emocji z wrażliwością współczesnych odbiorców. Teatr Anny Augustynowicz zasłynął właśnie wspaniale skutecznym poszukiwaniem właściwej naszym czasom "fali nadawczej". "Balladyna" winna być jednak ostrzeżeniem przed dostrajaniem za wszelką cenę: koszt redukcji treści może okazać się zdecydowanie zbyt wysoki.

W sosnowieckim "Kordianie" nadmiar widowiskowych efektów płynął z zachłanności niedoświadczonego reżysera; w szczecińskiej "Balladynie" widowisko jest wszystkim. Cóż z tego, że brane w nawias auto-drwiny? Skierce i Chochlikowi migoczą na szyjach lampki jak świetlne obroże, bal na cześć Grabca jest rodzajem techno-party ze świetnie podrobioną muzyką (i na co przyszło subtelnemu Jackowi Ostaszewskiemu, kolejny już raz, po "Iwonie, księżniczce Burgunda" zmuszanemu do komponowania w tym gatunku), szaleje dziwaczna postać na szczudłach. A w finale sąd Balladyny nad zbrodniarzami (a w rezultacie nad samą sobą) zmienia się w telewizyjne widowisko z fanfarami i oklaskami z taśmy, z konferansjerami, lożą ekspertów i skargami skrzywdzonych na telebimie. Balladyna po trzykroć skazuje sama siebie na śmierć. Ale piorun nie uderza; Bóg do studia nie ma przepustki. Koniec nagrania.

Gdyby tak ofiary jak zbrodniarka nie zostały uprzednio zredukowane do figurek płaskiego ekranu, mogłoby to zakończenie być wstrząsającym oskarżeniem naszego wieku, który doprawdy ma czym "cieszyć szatany". A tak otrzymaliśmy efektowny wideoklip z urwanym finałem. Można już wyłączyć telewizor i iść spać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji