Artykuły

DARCIE SZAT

Teatralne darcie szat nie ustaje. Na wszystkie strony. Nie na zasadzie odnowy czy "nowego stylu". Te rozrachunki trwają od dawna. I to nie tylko na łamach pism specjalistycznych. Niedawno pisał o tych sprawach Bohdan Drozdowski w P.P. (nr 3). Przyczyn słabości teatru jest - wedle niego - wiele, ale główną widzi w aktorstwie. Mamy za mało funkcjonujących indywidualności - twierdzi. Nie użył takich słów, ale tak myślał.

Zresztą trudno się z nim spierać: w stosunku do liczby teatrów, czyli do potrzeb, istotnie brak aktorów w ogóle, cóż dopiero fascynujących. Ma jednak Drozdowski tę nade mną przewagę, że ocenia sytuację przede wszystkim na podstawie telewizyjnego festiwalu teatralnego, nie zaś żywych przedstawień. Poza tym mam wrażenie, że podświadomie porównuje naszą sytuację z teatrem angielskim, z którym obcował przez ostatnie kilka lat. Istotnie, w angielskich stajniach aktorskich nieporównanie więcej pełnokrwistych ogierów i klaczy. Ale... I tu można by wymienić sto i jeden powodów, dlaczego tak jest. Jeśli pominąć nawet fakt, że Anglicy nie muszą się wysilać, aby wykazać ciągłość swojego teatru przez co najmniej ostatnich 400 lat, podczas gdy nam z trudem przychodzi znalezienie choćby i 25-letniego odcinka (w naszej zaledwie dwustuletniej historii teatru) bez wstrząsów, to - primo: nie mamy skali porównań z brytyjskim Gorzowem czy Wałbrzychem, secundo: nie wiemy, ilu aktorów angielskich czeka na okazję wystąpienia w nieustającym wyścigu o płatne miejsce. Tymczasem każdy aktor polski, byle miał dwie ręce i nogi, będzie przyjęty z otwartymi ramionami w Gorzowie właśnie czy w Tarnowie. Na tym można poprzestać, bo dalsza analiza różnic zaprowadziłaby nas za daleko.

Myślę, że w przekroju generalnym nie jest tak źle z naszym aktorstwem, jak twierdzi Drozdowski, co wcale nie znaczy, że jest dobrze. Gorzej chyba z dramaturgią. I znów nie będę porównywał sytuacji z Wielką Brytanią, która przeżywa obecnie nową epokę elżbietańską; nowych sztuk jest tam "od metra". A u nas?

Niedawno odbyła się dyskusja w Związku Literatów Polskich, poświęcona tej właśnie sprawie. Był to kolejny akt darcia szat. Tym razem mówię bez ironii. W referacie wprowadzającym Stefan Treugutt skonstatował, że teatr współczesny może się znakomicie obejść bez dramatu w organizowaniu przedstawień. Posłużył się nawet efektownym przykładem Grotowskiego, który powiedział w wywiadzie prasowym, że przygotowuje nowe przedstawienie, choć jeszcze nie wie, na jakim tekście je oprze.

Może to i przyszłość teatru, ale - przypuszczam - dość odległa. Wprawdzie wielu dyrektorów zazdrości Grotowskiemu sławy i podróży zagranicznych, ale nie wszyscy mają ochotę, względnie dane, aby iść jego śladami. Kilkadziesiąt scen dramatycznych, działających w Polsce, podaje na ogół nazwisko autora i tytuł sztuki, którą zamierza wystawić. I przy największych nawet dziwactwach inscenizacyjnych teatry nie wyobrażają sobie działania bez wsparcia o dramat. Gorzej, że nie bardzo jest w czym wybierać. A na domiar złego stosunek do rodzimej dramaturgii jest skażony niezdrowymi kompleksami, które noszą wszelkie znamiona kompleksów prowincji. Lękając się podejrzeń o prowincjonalizm, teatry wstydzą się mówić o naszych sprawach. Chcą za wszelką cenę być europejskie, co w praktyce tłumaczy się tak, że mówią o sprawach dla nas odległych. Stąd nieautentyczność naszego teatru. I prawdziwa prowincjonalność. Ten kompleks ujawnia się w rozmaitych postaciach. Żeby pokazać, żeśmy nie jacy-tacy i swój język mamy, warszawski Teatr Kameralny wystawia tylko współczesne sztuki polskie. To sportowe założenie prowadzi w rezultacie do kompromitacji teatru, który stał się witryną nijakości dramaturgicznej, żeby nie powiedzieć - tandety. Jakiż bowiem autor dobrej sztuki zechce samobójczo zginąć w tłoku? Tylko wariat. Albo ktoś, kto na zasadzie "Wariata" będzie się ustawiał do naszej współczesności. To już nie dowcip. "Wariat" to tytuł ostatniej premiery w Teatrze Kameralnym, której nie pomógł talent Tadeusza Fijewskiego, udającego wariata w tym widowisku.

"Historia wesoła, a ogromnie przez to smutna" - jak mówi Gospodarz w "Weselu". Ale historia wcale nie świeża. Nowemu dramatowi trudno się przebić na scenę. Tak było przed wojną ze sztukami Witkacego. Za życia pisarza uważano je za "nieteatralne". Tylko młodzi ryzykanci podejmowali próby inscenizacji jego utworów. Witkacy został odkryty dopiero wówczas przez nas, kiedy na scenach europejskich pojawił się Ionesco i inni dramaturdzy tak zwanego "teatru absurdu", czyli w latach pięćdziesiątych. W dwadzieścia lat po śmierci pisarza zachłystywaliśmy się jego sztukami. Wystarczyło, że dramaturgią Witkiewicza zainteresowały się teatry paryskie, aby z niejakim zdumieniem zauważyć, że u nas znikł z repertuaru. Już mamy go z głowy. Przestał być dla nas nowoczesny. Nowoczesność reprezentuje musical "Miłość szejka" w Operetce Warszawskiej, wyjaśniający nam, czym się rzekomo zajmują urzędnicy naszego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. (Nieświadomym rzeczy wyjaśniam: wynajdywaniem "dziewczynek" dla egzotycznych gości, przyjeżdżających do nas na pertraktacje gospodarcze).

Nie chcę tymi wynurzeniami atakować rozrywki. Ale różne bywają rozrywki. We Wrocławiu wystawiono sztukę Helmuta Kajzara "Paternoster". Jest to niby sen młodego człowieka, wracającego do kraju dzieciństwa. Majaczy mu się dom, gdzie ojciec sprawuje patriarchalną władzę; rodzina złożona z ludzi, rozdartych między różne przynależności państwowe wita przybysza z miasta. Można powiedzieć, że jest to rzecz prowincjonalna. Ale rysuje ona w sposób przewrotny, bo równocześnie autentyczny i śmieszny, sytuację Polaka po ostatniej wojnie, który mówi o sobie: "Urodziłem się na pograniczu i nie zdobyłem świadomości narodowej zaraz po urodzeniu. O klasowych antagonizmach dowiedziałem się z życia i po wojnie na szkoleniach ideologicznych. Przed wojną byłem wrogiem klasowym takich jak ja teraz, po wojnie". Ta wielka metafora losu Polaka znalazła w przedstawieniu Jerzego Jarockiego pełen wyobraźni wyraz sceniczny. Jest to jedno z najlepszych przedstawień w tym sezonie; na pewno usłyszymy o nim na najbliższych festiwalach.

"Zegary" Tomasza Łubieńskiego z kolei są już czystą groteską o wyrafinowanej i przewrotnej formie językowej. Wychodząc z pewnych realiów historycznych Łubieński skreślił portret łajdaka, który w młodości był legionistą od Dąbrowskiego i przez dziewczynki stoczył się na samo dno, służąc za carskiego szpicla. Historia pozornie tylko banalna. Świetne przedstawienie krakowskiego Teatru Starego sugeruje wiele innych jeszcze treści, które nie mieszczą się w katalogu problemów europejskich, ale dla nas stanowią bezsporną wartość. I są fundamentem, na którym można budować naprawdę nowoczesny teatr, gdzie i aktor ma coś do powiedzenia.

Co najważniejsze jednak - są to nareszcie próby nawiązania do pewnych nurtów, przewijających się przez nasz teatr. Może wreszcie uda się przekroczyć pewien odcinek historii bez wstrząsów?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji