Artykuły

"Pojaśniało to życie jak scena..."

Największą siłą tego widowiska jest właśnie "odbrązawianie" utworów obrosłych legendą i majestatem, zrzucanie ich ze sztucznych piedestałów i ukorzenianie w prozie życia, dzięki czemu na nowo stają się komentarzem i pretekstem do opowieści o losach zwykłych ludzi, fragmentem pojedynczych wyznań o codziennych lękach i niepokojach - o spektaklu "Naprawdę nie dzieje się nic, czyli piosenki z Opola" w reż. Tomasza Koniny w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu pisze Katarzyna Szatan z Nowej Siły Krytycznej.

Na teatralną interpretację legendarnych utworów polskiej muzyki rozrywkowej, stolica polskiej piosenki czekała zadziwiająco długo. Tomasz Konina podjął się realizacji projektu, na który na opolskiej scenie nikt dotąd się nie poważył, a na którego urzeczywistnienie jest ona przecież miejscem najodpowiedniejszym. Spektakl muzyczny "Naprawdę nie dzieje się nic, czyli piosenki z Opola" był dla twórców ogromnym wyzwaniem. Przyszło się bowiem zmierzyć nie tylko ze sztandarowymi, nieraz traktowanymi wręcz jako nietykalne, polskimi przebojami, ale także należało znaleźć dla nich teatralną formę. Na szczęście, efekt okazał się wart podjętego ryzyka.

Na Dużej Scenie opolskiego teatru stanęła precyzyjnie zrekonstruowana hala Dworca Głównego (imponująca scenografia autorstwa Tomasza Koniny), która stała się miejscem, gdzie losy anonimowych bohaterów na moment połączyły się w wielki muzyczny bal. Dworzec, jako jedno z miejsc "niczyich", a więc potencjalnie przynależnych do każdego, staje się świetną przestrzenią dla prowadzonej na scenie opowieści. Wpisuje się nie tylko w nadrzędną tematykę muzycznej podróży w czasie, ale przede wszystkim w metaforę życia jako nieustającej podróży, podkreślając jednocześnie ulotność i przypadkowość zdarzeń, składających się na ludzką egzystencję. To tu pracują kasjerki, kioskarze i bufetowe. Tu ktoś sprząta, ktoś pilnuje porządku, ktoś wpada na piwo po całym tygodniu pracy. Tu ktoś mieszka, dorabiając jako dworcowy grajek. Tu ktoś przybywa w poszukiwaniu ojca swojego dziecka albo powraca, by odnaleźć ujrzanego dzień wcześniej anioła. Tu ktoś obsługuje toalety, ktoś się zakochuje, ktoś zostaje porzucony. To tutaj czeka się na opóźniony pociąg z Oławy, spóźniającą się miłość, drugą szansę, spokojny sen, odmianę losu, spełnienie marzeń... To ta przestrzeń co jakiś czas odrealnia się, by mogły wybrzmieć ludzkie historie, wpisane w formę muzycznych opowieści.

Oczywiście, co chyba zrozumiałe w przypadku teatru dramatycznego, jedni śpiewają lepiej, inni gorzej. Wokalnie prym wiodą znani z wcześniejszych teatralnych przedsięwzięć muzycznych: Zofia Bielewicz, Andrzej Jakubczyk, Ewa Wyszomirska, Grażyna Rogowska, Maciej Namysło i Judyta Paradzińska (tym razem zdecydowanie najjaśniejsza gwiazda tego nieboskłonu). Nie zabrakło jednak również "perełek" w wykonaniu aktorów nieznanych dotąd od strony muzycznej. Na szczególną uwagę zasługują "Grande Valse Brillante" genialnie odśpiewany przez Grażynę Misiorowską, przejmująca interpretacja "Na zakręcie" Arlety Los-Płaszewskiej czy "Co mi Panie dasz" w świetnym wykonaniu Cecylii Jacewskiej-Caban. Rozpisywać by się można o predyspozycjach wokalnych bądź ich braku, ale w tym przypadku wydaje się to całkowicie zbędne. Scena teatralna to nie sala koncertowa, a "Naprawdę nie dzieje się nic..." to nie recital festiwalowych piosenek. I Bogu dzięki, bo to byłoby rozwiązaniem najprostszym z możliwych. Teatr jest miejscem opowieści o człowieku, a spektakl muzyczny Tomasza Koniny staje się jedną z nich. Największą siłą tego widowiska jest właśnie "odbrązawianie" utworów obrosłych legendą i majestatem, zrzucanie ich ze sztucznych piedestałów i ukorzenianie w prozie życia, dzięki czemu na nowo stają się komentarzem i pretekstem do opowieści o losach zwykłych ludzi, fragmentem pojedynczych wyznań o codziennych lękach i niepokojach.

Przyjęta przez reżysera forma spektaklu była również wielkim wyzwaniem dla aktorów. Niełatwo w tak migotliwej, stale odrealniającej się przestrzeni, w której piosenka goni piosenkę, stworzyć i przeprowadzić spójne, prawdziwe postaci - konkretne osobowości, kierowane czytelnymi intencjami. Także z tej próby zespół aktorski Teatru Kochanowskiego w większości wyszedł zwycięsko. Nie zabrakło więc i miniaturowych aktorskich majstersztyków, jak choćby genialnie odmalowane postaci dworcowej bufetowej (Grażyna Misiorowska), nieporadnej i sympatycznej pracownicy Informacji (Aleksandra Cwen), wzruszającego, romantycznego kochanka, poszukującego swojej nieznajomej (Maciej Namysło), przesadnie rozgadanej spikerki (Ewa Wyszomirska), rygorystycznego zawiadowcy stacji (Leszek Malec) czy zdesperowanego pracownika Biura Rzeczy Znalezionych (Andrzej Jakubczyk). Na szczególne wyróżnienie zasługują kreacje dworcowych kasjerek - szczerze rozczulająca Arleta Los-Płaszewska oraz prawdziwie wzruszająca Judyta Paradzińska. Świetnie wypadają również Krzysztof Wrona i Łukasz Schmidt w rolach bezdomnych dworcowych grajków.

I choć całość ma raczej lekką i przyjemną dla widza komediową formę, która wzbogacona o układy choreograficzne nabiera chwilami wodewilowych rysów (co może być rażące dla tych, których tego rodzaju zabiegi nie bawią), to jednak nie zabrakło w przedstawieniu prawdziwie dramatycznych momentów, w których czas zdaje się na chwilę stawać w miejscu. To przede wszystkim przejmujące i poruszające szczerością wykonanie walca z "Nocy i dni" (Maciej Namysło). To także ściskająca za gardło scena, w której zabłąkana na pustym dworcu Zofia Bielewicz wzruszająco odśpiewuje "Tomaszów". To w końcu "Radość najpiękniejszych lat" w porażającej interpretacji Judyty Paradzińskiej (bezsprzecznie najjaśniejszy punkt całego przedstawienia), gdzie gorzkie poczucie rozdarcia i świadomość niespełnienia łączą się z rozpaczliwą i upartą wiarą w przyszłość. Całość oprawiona świetnymi aranżacjami muzycznymi Radosława Wociala, podkreślającymi i podbijającymi nastrój poszczególnych interpretacji.

Na opolskiej scenie powstało świetne widowisko muzyczne, w którym zarówno ci, którzy domagają się od teatru rozrywki i chwili wytchnienia, jak i ci oczekujący poważnych, prawdziwych wzruszeń, znajdą coś dla siebie. Unikając popadania w skrajności, zgrabnie manewrując między żartem a powagą, Konina udowodnił jak wiele kryje się w tym naszym codziennym NIC, które niby się nie dzieje, a jednak... W czasach, kiedy anonimowość staje się podstawową cechą ludzkiej egzystencji, można dostarczać masom wyrafinowanych i patetycznych recitali muzycznych, stawiając kolejne pomniki w muzeum polskiej piosenki. Można też jednak przysiąść na moment na dworcowej ławce i wsłuchać się w opowieść tego obcego, który siedzi tuż obok i któremu coś cicho przygrywa w duszy. Fakt, że komuś chce się jeszcze pokusić o to drugie, wydaje się być naprawdę cenny - jeśli nie dla polskiej muzyki rozrywkowej, to dla polskiego teatru i jego widza. W imponującej wizji reżysera, nie tylko "pojaśniało to życie jak scena", ale i scena, jak powinno przecież dziać się w teatrze, stała się bliższa życiu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji