Artykuły

I jak tu ocenić "Traviatę"?

Jak pisać o sztuce przeciętnej? Ani dobrej, ani złej? Ani brzydkiej, ani pięknej. Nie bulwersującej. Nie poruszającej. Nie zmuszającej do refleksji. Co zrobić, skoro łzę - gdy umiera Violetta - uwięziła w oku konwencja?

Cieszę się, że oglądam "pod Pegazem" nowe przedstawienie. Ciekawe, kolorowe, starannie przygotowane. Ale nie odstępuje mnie myśl, że chciałbym obejrzeć tam coś innego. Nie operę Verdiego, ale jakąś inną... Może "Bal maskowy", może "Otella"? Fantazja szybuje gdzieś w podniebne rejony Wagnerowskie, szybko jednak roztrzaskuje się o ziemię. Kto by to śpiewał?

"Traviata" ma nad innymi wielką przewagę. Śpiewają tam tylko trzy osoby. Reszta to "ogony" - różne tam Flory, Aniny... Również reżysersko (Marek Weiss-Grzesiński) i scenograficznie (Andrzej Sadowski) jest prosta. Bal, taniec i na koniec trochę boleści. Jakież to proste. I kiedy sobie uświadamiam te fakty, już blednie kolor, już więdną kwiaty na scenie, szarzeją przepiękne stroje (Ryszard Kaja). Już przestaje mnie cieszyć barwny tłum paryskiego półświatka, choć trafnie zbalansowany między elegancją i szmirą.

Królowa wieczoru - Iwona Hossa - młoda, ładna, strojna i przy głosie. Niemal dziewczęca, eteryczna. Precyzyjnie strzela girlandy koloratur w pierwszym akcie. Wstrzymuję oddech z zachwytu, choć wysokie es mogła sobie darować. Przecież nie musiała... Potem ma przekonać do swojej przemiany, ma wlać do głosu więcej ciepła, przykryć go aksamitem. Ma cierpieć tak, jakby cierpiała naprawdę. I umrzeć. Niestety, nie robi tego z przekonaniem. Bo nie może. Uświadamiam sobie, że Violetta przyszła do niej jeszcze za wcześnie. Że za kilka lat będzie może w tej roli genialna, a w tej chwili powinna jako Zuzanna robić oko do publiczności albo jako Amina w "Lunatyczce" skłaniać do sielsko-sentymentalnych wzruszeń.

Podobnie jej partner - Adam Zdunikowski. Zachwycam się pianem, kulturą frazy, naturalnością, ale i przeklinam siebie, że słyszę przeforsowanie i zmęczenie. Nie byłoby go w Mozarcie, nie byłoby w "Napoju Miłosnym"... Uwielbiam głos tego artysty, ale czy musi śpiewać Verdiego?

Na scenę wchodzi Bogusław Szynalski. Zaczyna fałszywie i chropawo. Zacieram w myśli ręce - chociaż ten jeden jest jednoznacznie kiepski i wadliwie obsadzony. Ale nic podobnego. Za chwilę śpiewa lepiej. Tu i ówdzie fałszuje, ale czasem poraża elektryzująco pięknym piano, szlachetnym legato rodem z najlepszej tradycji włoskiego belcanto. Znów gdzieś pomiędzy, wymykając się regułom łatwego przyporządkowania.

Ewa Michnik (kierownik muzyczny) - mechaniczna i schematyczna w tempach, frazowaniu, ale i precyzyjna. Nie rozumiem czemu w arii Violetty z I aktu słuchała klarnetu, a nie Hossy, ale z kolei rozumiem, dlaczego się weń wsłuchała w drugim akcie, zauroczona niebiańską frazą. Nie wiem, dlatego tak ordynarnie wypunktowała ostinato w finale trzeciego aktu, wiem natomiast, że celowe było znaczne zwolnienie tempa. Orkiestra nie brzmiała tak precyzyjnie, jak pod żelazną dłonią maestro Jose Florencio, ale nie wyróżniała się też szczególnie in minus.

Publiczność jakby uosobiła dialektycznie sprzeczne myśli w mojej obolałej recenzenckiej głowie. Część wstała, część nie. I jak tu jednoznacznie ocenić "Traviatę"?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji