W związku z "Horsztyńskim" (4)
Postaram się opisać dzieje Szczęsnego tak, jak je odczytałem z przedstawienia w Teatrze Polskim.
Szczęsny, syn hetmana Kossakowskiego, wychował się w dwu środowiskach: najpierw w domu ojca, potem na dworze królewskim w Warszawie. Edukacje były zgoła odmienne. W dzieciństwie był przedmiotem ustawicznych pochlebstw i pochwał w sarmackim, barokowym stylu; wyrażały się w nich bałwochwalcza cześć i lęk, jakie w swoich dworzanach budził jego ojciec. Hetman umiał swoją osobę celebrować - żądał na przykład, aby oficjaliści zdejmowali czapkę nawet przed jego stołkiem. W oczach tych ludzi wielkość ojca użyczała swego blasku i synowi; Szczęsny rósł, od dzieciństwa pasowany na wielkiego człowieka.
W Warszawie jako paź królewski zetknął się Szczęsny z nowymi ludźmi. Był inteligenty i wrażliwy; pod tym względem przewyższał większość swoich rówieśników. Od nich jednak zaczął się uczyć dorosłego życia, dzieląc swój czas pomiędzy birbantów, bawidamków i wesołych towarzyszy, popołudnia spędzając na flircie, a noce na pijatyce i faraonie. W tym gronie już pierwszą osobą nie był - zapewne lubiano go, ale nie uważano za wielkiego. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl pytanie, czym właściwie jest wielkość; zdarzało się, że w czasie zabaw jego oczy poważniały w nagłym zamyśleniu. To zwróciło na niego uwagę ludzi innego kręgu oświeconego towarzystwa - tych, co myśleli o reformach, o ratowaniu ojczyzny przez rewolucję. Młodość umie dzielić swój czas między najgłupsze zabawy, a najpoważniejsze dyskusje o społeczeństwie, jednemu i drugiemu oddając całą duszę. Szczęsny by trochę inny - w nim zawsze była jakaś rezerwa. I zabawy swoje i konspiracyjne rozmowy z patriotycznymi przyjaciółmi traktował jako przygotowanie do czegoś, co dopiero miało nastąpić, a w czym się powinna ujawnić jego istotna rola. Co by to było - nie wiedział. Szukał. Próbował wyobrazić sobie taką przyszłość, która by w swoim centrum umieściła jego osobę.
Gonił za wizją, która nie chciała się pojawić. Tracił wiele czasu na marzenia. Nauczył się jednak w tym czasie sporo, zrozumiał jasno rolę Kossakowskich w upadku kraju, pojął, że gdyby poszedł ze swymi nowymi towarzyszami, poszedłby przeciw ojcu. Czy w tym miałaby być wielkość? Nie spodziewał się jej znaleźć dla siebie w rewolucji. Ale oczywiście, po stronie ojca-zdrajcy też do niej drogi nie było. Kiedy więc Hetman wezwał go z powrotem, aby po skończonej edukacji pasować na rycerza Targowicy, wrócił, ale uchylił się od pasowania. Snuł się po salach zamku, zadumany i gorzki. Unikał ojca, a ojciec unikał jego, przez pośredników próbując go przeciągnąć na swoja stronę. Więc tylko na nich mógł próbować Szczęsny swojej ironii. Osobliwe musiało być owo powtórne zetknięcie się z domem dzieciństwa i dlatego nie powinniśmy mieć Szczęsnemu za złe jego ironii. Znalazł się oto znów w środowisku, które wykołysało jego marzenia o wielkości. Uzyskał już w stosunku do niego dość dystansu, aby dostrzec jego nicość, zrozumieć, że ojciec, którego ongiś z siostrą Amelią uważali za takiego olbrzyma, jest wielki akurat na miarę dostojnika w próchniejącym państwie, rojącego sny o kupionych zdradą zaszczytach. Gdyby znalazł w sobie tego dystansu jeszcze więcej, może by potrafił dostrzec, jak dla wszystkich ludzi, otaczających jego ojca, wielkość stała się czymś w rodzaju atmosfery, powietrza, którym oddychają, może by wówczas zrozumiał, z jakich źródeł urodziła się jego własna egzaltacja. Wszyscy tam dążą do wielkości, wyobrażając ją sobie zresztą bardzo prosto i konkretnie, jako władzę, znaczenie, bogactwo. Starego Kossakowskiego zjada pycha, dla której sprzedałby duszę samemu diabłu, nie tylko carycy; marzy o tronie dla siebie, dla swego syna, brnie w łotrostwa, mówiąc sobie, że "czyny wielkie zawsze są ponure barwą ...i smutne nastręczają myśli". Jego rękodajny dworzanin Ksiński, niby to pokorny cień wielkości Hetmana, widzi swoją karierę w umiejętności płaszczenia się i bicia pokłonów, ale w skrytości ducha marzy: "Gdybym to ja był synem hetmana!..." i czuje się jak gdyby szampanem, zlanym do porterowej butelki. Za hetmańskim krzesłem kurczy się karzeł, o którym już na pewno byś pomyślał, że z wielkością nie ma nic wspólnego; on sam, inteligentniejszy od innych, rozumie to doskonale i dlatego woli pokazywać wielkości krzywe zwierciadło, pocieszając się: "Co to jest wielkość?... Ludzie wchodzą do tego gabinetu skurczeni we dwoje... Uważam często, z jakim przerażeniem patrzą na mnie, kiedy śmiem dotknąć koperty zapieczętowanego listu - albo hetmańskiego szkaplerza... głupcy! Ja widziałem jak temu hetmanowi stawiał żyd pijawki: szlachcianki kałuży cięły za uchem pompując krew z czerwonego nosa. Od tego czasu zacząłem być filozofem - i śmiać się z karłów".
Karzeł wie, że innej pozycji nie osiągnie, niż owa szydercza przewaga nad otoczeniem, jaką mu daje jego intelekt. Stara się utrwalić ową przewagę złośliwymi figlami, stara się wykpić, wyśmiać, opaskudzić pozycje innych; mącić im w głowie, aby w końcu móc pokazać im figę. W ten sposób mści się za swoje niemożności i rośnie we własnych oczach. Natrafia na środowisko aż nadto chętne do tego, aby wodzić je za nos mirażami wielkości - środowisko ludzi małych i pokornych, ale obracających się wciąż w orbicie ciemnej wielkości hetmana i zarażonych rojeniami o potędze. Sytuacja społeczna była wówczas taka, że wielkość, o jaką im chodziło, można było zdobyć zdradą, hazardem, szczęśliwym trafem; cóż dziwnego, że nawet bardzo mizerny wśród sług hetmańskich, imć pan Sforka, waży się na takie rozmyślania: "...zdarza się często na świecie, że ludzie grają w loterią. Otóż jeżeli los wielki wygrają, to są wielkimi panami... otóż... co to jest los? - Głupstwo - i nie głupstwo! Bo jeżeli kładziesz na loterią, a nie wygrasz, to mówią ludzie, żeś głupi. A jeżeli wygrasz, to mówią ludzie, żeś rozumny". Tak myślący pan Sforka może stać się łatwym łupem karła, jego namiętne dążenie do wielkości może go doprowadzić do obłędu; ale nie tylko w Sforce - w tych wszystkich ludziach czai się coś niebezpiecznego. Dla nich zdrada nie będzie niczym innym, jak tylko hazardem i szczęśliwym trafem równocześnie. Hetman może liczyć na ich pomoc nie tylko dlatego, że są jego sługami.
Szczęsny wzgardził tymi wszystkimi ludźmi. Nie widział dla siebie miejsca na ich czele. Ale równocześnie nigdzie indziej również nie widział swego miejsca. Jego przyjaciele rewolucjoniści spotykali się z nim od czasu do czasu, lecz tamte możliwości wydawały mu się również znikome. Zostać szarym żołnierzem rewolucji, który walczy za ojczyznę szlachetnie i z poświęceniem... Tak jak ongiś walczył sąsiad Kossakowskich, pan Horsztyński, stary konfederat barski, któremu żołnierze carowej wypalili oczy. Bohater. Bohaterstwo jest również wielkością, ale czy taką, o jaką chodzi Szczęsnemu? Horsztyński nie ma już nic przed sobą, ma tylko piękne, słońcem oświecone wspomnienia. Szczęsny nie ma wspomnień, ale przed sobą również nie ma nic - on, któremu "wypalono gromnicami wielkości, oczy rozumu, oczy nadziei... który w krainie myśli błądzi jak ślepy".
Szczęsny lubił odwiedzać Horsztyńskiego. Szanował go. Czuł, że droga życiowa starca, że właśnie owo jego "proste bohaterstwo" było jakieś słuszniejsze i lepsze, niż wszystkie zawiłe ścieżki, które on sam w duszy przemierzał. "Święta miłości kochanej Ojczyzny, czują cię tylko umysły poczciwe" - powiedział poeta. On, Szczęsny, ma umysł poczciwy, ale za mało. Nie potrafi z miłością ojczyzny w taki prosty sposób pogodzić swojej drogi do wielkości. Horsztyński nie potrafiłby pojąć tych skomplikowań. On kocha ojczyznę, kocha swoją Sally... która z kolei dla Szczęsnego stała się nowym problemem.
Z początku Szczęsny nie mógł się powstrzymać, aby nie wypróbować na Salomei siły swych spojrzeń. Wywiązało się z tego jakieś porozumienie ponad głową ślepego starca. Szczęsny, który czuł się wszystkim, a równocześnie zdawał sobie sprawę, że jest niczym, nie mógł sobie odmówić tej przyjemności ludzi przegranych, którzy lubią, aby ich podziwiano. Wiedząc, że na pewno nie kocha Salomei, pozwalał sobie na flirt, a nawet na coś więcej - na zabawę w uczucia, w której z marzeń i fantazji rodzi się w człowieku jakieś wzruszenie. Ale Salomea, wierna żona Horsztyńskiego, który wszystko robił naprawdę, naprawdę się w Szczęsnym zakochała. Ludzie zaczęli dostrzegać jej uczucie, mówić o nim. Za to Szczęsny, kiedy zrozumiał, że Salomea go kocha, zaczął się wycofywać. Drażniło go, że Horsztyńska patrzy na niego jak na półboga, a równocześnie nic nie rozumie z jego istotnej, głęboko w duszy skrywanej i nie mogącej się ujawnić wielkości. Tę wielkość rozumiała tylko jedna kobieta, wrażliwa i egzaltowana jak on, wychowana jak on, tylko o umyśle znacznie prostszym i przez to biorąca nieraz pozór za rzeczywistość: jego siostra Amelia, którą niespodziewanie dla siebie pokochał miłością zgoła nie braterską. To uczucie, niedozwolone i skrywane, a przecież jak każda miłość, dążące do otwartości, do wybuchu, otwarło przed Szczęsnym nowe piekła cierpień i rozkoszy. Wiązało go z domem, z ojcem. Ułatwiało mu odsuwanie decyzji. Ułatwiało mu wewnętrzną argumentację, że decyzja jest w jego sytuacji w ogóle niemożliwa. Godziło go z myślą, że w tak skomplikowanych warunkach jego wielkość nie może ujawnić się światu. Nie zrywał flirtu z Horsztyńską, bo bał się, że wówczas niedozwolona miłość bez żadnych hamulców popchnie go w ramiona Amelii. Czuł bowiem, że Amelia również kocha go jakoś inaczej, niż się kocha brata. Powiedziała mu kiedyś: "Gdybym nie była twoją siostrą, to musiałabym zostać twoją narzeczoną... albo mniszką".
Powiedziała to z całym bezwstydem niedoświadczonej cnoty, która nie rozumie głębokich wzruszeń, jakie nią targają.
Salomea Horsztyńska miała być, antidotum na Amelię, ale skomplikowana sytuacja dwóch niespełnionych romansów zbyt ciążyła Szczęsnemu. Zaczął już szukać czegoś innego. Ustawiczne rozmyślania o wielkości doprowadziły go do stanu, w którym chwilowo zmęczone serce pragnie czegoś wprost odwrotnego - ciszy, ukrycia, zapomnienia. Skarżył się raz przyjacielowi Horsztyńskiego, ojcu Prokopowi: "powiedziałeś: Widzę w tobie wielkiego człowieka. Zrazu postanowiłem dążyć ciągle do tej wielkości, nareszcie znudziło mnie napięcie niezgrabne przyrodzonych władz - przerabianie ciągłe nicości na wielkość olbrzyma. Na Boga, powiedz mi, że zmieniłeś swoje zdanie, bo chcę spać spokojnie". "Ja czasem zazdroszczę pastuchowi, co grzeje swoje ręce przy ognisku rozpalonym w głębi lasu".
Szczęsny zaczął więc marzyć o prostocie, prymitywie, jako lekarstwach na dręczącą go chorobę duszy. Włóczył się po polach, zaglądał do chat swoich chłopów. W jednej z tych chat znalazł Marynę, zaczął się bawić uczeniem jej czytania i pisania. Odczuwał przy niej jakiś spokój, bo kiedy ją całował, nie myślał o niczym, innym, jak tylko całowanie.
Czy Szczęsny bał się decyzji? Nie jest to takie proste. Nie był tchórzem, ale rozumiał jasno, że w jego sytuacji każda decyzja prowadzi nie tam, gdzie chciałby się znaleźć. Jakiekolwiek poweźmie postanowienie, spłoszy ono ów sen o wielkości, który tak pieczołowicie w sobie piastował. To jedno przejmowało go lękiem i dlatego starał się jak gdyby zatrzymać czas. Nie pamiętał jednak o tym, że wokół niego dzieją się zdarzenia, które go zmuszą do decyzji.
Cóż z tego, że pierwsze jego postanowienie jest ucieczką? Odsunąć się od targowiczańskich przyjaciół ojca, odmówić udziału w przygotowującej się rewolucji, uciec od Amelii ("Idź siostro i czytaj biblią, moja świętoszko"), rzucić kwiatek jaki mu dała Salomea, w głęboką wodę ("to się nazywa także postanowienie"), szukać zapomnienia w ramionach Maryny - to wszystko wydawało się najprostszym rozwiązaniem. Potrafił nawet na chwilę wzbudzić w sobie tyle wiary w sens takiego rozwiązania, że w marzeniu już dał się opętać myślom o wielkości i sławie innego typu, bardziej pasującej do jego nowej sytuacji: o wielkości i sławie pisarza, myśliciela, filozofa. Wiedział, że myśli te nie mają wielkiego sensu, ale mimo to ulegał ich pokusie. Wystarczyło jednak jedno wejście Amelii, aby przekreślić urojenia, aby Szczęsny poznał nicość swojej rzekomej decyzji, aby znalazł się znowu wobec konieczności wyboru. Teraz już będzie się miotać pomiędzy skrajnymi postanowieniami. Spróbuje wykorzystać nieszczęsny pojedynek z Horsztyńskim do popełnienia samobójstwa, to znów znalazłszy się potem wobec ucztujących targowiczan, na chwilę da się oszołomić marzeniu, że jest ich przywódcą, przy czym zamiast krzykliwej szlacheckiej hołoty, wyobraźnia podsunie mu obraz jakichś zupełnie innych ludzi, zbrodniczych ale potężnych: "Jeżeli utworzeni jesteście z żelaza, to mówię wam, że będę z wami. Bo ja szukałem czegoś twardego i wielkiego na ziemi - będę zgrzytał i giął w ręku żelazne sztaby, a raz zasnąwszy snem okropnym upojenia - nie obudzę się, póki ostatni z was nie skona za moją wielkość i dumę. Duma jest duszą duszy mojej. Będę szczęśliwy wywracając przesądy i prawa - jak byłem szczęśliwy nieraz wygrywając partią kościanych szachów. Duma jest to harfa, która ma tysiąc strun - tysiąc wielkich i cienkich tonów, tysiąc wzniosłych i błahych triumfów..." Ale za chwilę, kiedy czar sztucznego upojenia pryśnie, Szczęsny wyrzuci z domu szlachtę ze świadomością, że to uniemożliwia jego ojcu dokonanie kontrrewolucyjnego zamachu. Jego przyjaciel - Nieznajomy ujrzy w tym postępku pierwszy czyn jego życia, pierwszy krok ku rewolucji; ale sam Szczęsny będzie wiedział, że to złudzenie. On już nie będzie się mógł znaleźć po stronie powstania. Kiedy ojciec zginie w Wilnie, zabity przez wzburzony lud, Szczęsny zdeklaruje się ostatecznie przeciw rewolucji, przeciw ludowi.
Wróćmy do rozważań o koncepcji warszawskiego przedstawienia "Horsztyńskiego". Z tego, co powiedzieliśmy o dziejach Szczęsnego, wynikałoby, że głównym motywem wszystkich postępków tej postaci jest niepohamowana, chorobliwie rozwinięta duma - dążenie do wielkości, do władzy. Ten rys charakteru Szczęsnego zbyt widocznie zaznaczony jest w tekście utworu, aby mógł całkowicie ujść uwadze dawnych krytyków, komentatorów i twórców inscenizacji; o ile mi jednak wiadomo, nigdy dotychczas nie kładziono tak silnego nacisku na tę właśnie cechę, nigdy nie czyniono z niej przewodniego motywu całego życia Szczęsnego. Nigdy też nie próbowano w taki właśnie sposób wyjaśnić wszystkich zasadniczych postępków Szczęsnego, składających się na jego akcję w dramacie. Bo to przecież nieprawda, że Szczęsny jest przez cały czas bezczynny; działa on, i działa wiele, wciąż podejmuje jakieś decyzje. Tylko, że owe decyzje i działania zmierzają zawsze do jakiejś niedalekiej mety, ustają wobec pierwszej przeszkody; to tak, jakby ktoś znalazł się w gęstwinie zaułków i próbował coraz nowej drogi, ciągle przekonując się, że każdy z zaułków kończy się murem. Założenie, jakie przyjęli Wierciński i Kreczmar, że motorem postępowania Szczęsnego jest dążenie do wielkości, do potęgi, do władzy, pozwala w racjonalny sposób uporządkować jego poszczególne działania, wyjaśnić je, nadać im konkretny sens.
Czy założenie takie da się obronić w konfrontacji z tekstem utworu? Na pewno - poczynając od pierwszych stronic "Horsztyńskiego", od rozmowy Szczęsnego z Amelią, aż do tej fantastycznej prawie sceny w czwartym akcie, w której Szczęsny, odurzony ostatnimi przeżyciami i atmosferą sali, gdzie zgromadziła się przygotowana na wyprawę szlachta, wybucha jakimś potokiem niezbyt jasnych słów i myśli, w tonie swoim jak gdyby wyprzedzających nietzscheańskie marzenia o "nadczłowieku". I o tym swoim wystąpieniu mówi Szczęsny za chwilę: "Kto wie?... Może w tych wyrazach była część najprawdziwsza myśli mojej". Doprawdy, kiedy się po głębszym zastanowieniu nad przedstawieniem w Teatrze Polskim sięgnie po tekst Słowackiego, na każdej stronicy, gdzie występuje Szczęsny, znajduje się po kilka dowodów słuszności tej koncepcji, i aż zdziwienie ogarnia, że dotychczas nikt jej nie wysunął. Wydaje mi się, że mamy tu do czynienia z jednym z niezbyt częstych zjawisk, kiedy to inscenizacja teatralna twórczą analizą utworu wyprzedza literaturę krytyczną i w tym chyba leży największa zasługa Wiercińskiego, jako reżysera.
Zasługa ta polega oczywiście nie tylko na samej konstrukcji postaci Szczęsnego, lecz także na usytuowaniu jej pośród innych działających osób, krótko mówiąc, na ogólnej koncepcji przedstawienia. Szczęsny pozostaje - na pewno zgodnie z duchem utworu - głównym bohaterem "Horsztyńskiego". Poprzez jego dyskusje z samym sobą, jego uporczywe szukanie, jaka jest - konkretnie dla niego - najprawdziwsza i najsłuszniejsza droga do wielkości, przebiega nić wiążąca akcję dramatyczną. Poszczególne wydarzenia i wątki albo ukonkretniają to pytanie, albo dają na nie odpowiedź, albo wreszcie towarzyszą mu jak gdyby w innej tonacji, do tragicznego nurtu głównego dołączając żart i ironiczną groteskę. W streszczeniu dziejów Szczęsnego starałem się podkreślić ten moment, że w otaczającym go na zamku Hetmana środowisku jest myśl o wielkości, dążenie do niej, bardzo ważnym, decydującym czynnikiem w życiu wszystkich postaci. Trudno mnożyć tu argumenty wzięte z tekstu, a stanowczo popierające tę tezę; może jednak warto zatrzymać się chwilę przy postaci Amelii, dla pokazania, jak tutaj przebiega nurt analizy w warszawskim przedstawieniu. Oczywiście można by założyć, że miłość Szczęsnego do Amelii jest faktem, który nie potrzebuje już dalszych uzasadnień ("serce nie sługa"), że ów dodatkowy wątek tragiczny nie wiąże się ściśle z wybranym przez reżysera głównym nurtem przedstawienia. A jednak, jeśli spojrzeć na Amelię w związku ze sprawą wielkości, postać jej nabiera zupełnie nowych barw i jej silny związek duchowy ze Szczęsnym staje się bardziej oczywisty. Jak podkreśliłem, z trzech kobiet tragedii ona najlepiej rozumie Szczęsnego, jej wyobrażenia o jego wielkości, choć naiwne, egzaltowane i panieńskie, najbliższe są jego wyobrażeń. W miłości Szczęsnego do Amelii to bardzo ważny element, ale nie mniej ważny jest on również dla jej miłości do brata. Jej nieszczęście polega na zaślepieniu i nieświadomości: uważa za wielkiego człowieka brata, a tak samo i Hetmana, uważa też za wielką sprawę akcję, którą prowadzi Hetman. Mówi o ojcu: "Nieprawdaż, Szczęsny, że on dobry i wielki człowiek. Mówi do Ksińskiego o Szczęsnym: "Wstydź się panie Ksiński!...ty myślisz jego wielką duszę podstępem skłonić do wielkiego dzieła?" Mówi do Szczęsnego: "Będziesz między twoją siostrą a ojcem, niech ciebie prowadzą na pole sławy". Dla Szczęsnego zaś ta jej naiwność i wiara stają się jeszcze jednym argumentem, aby nie uczynić wyboru ani przeciwko ojcu, ani za nim, i dopiero kiedy mu się na chwilę wydaje, że przypadek kazał mu wybrać stronę ojca, wybucha przed Amelią rozpaczą: "Ja sobie tylko przebaczyć nie mogę, że w tajemnicy serca żądałem... O! wielkość! sława!... Ale na Boga! ja nie takiej chciałem sławy - nie takiej wielkości..." - W ten sposób ów główny nurt przedstawienia wchłania w siebie wątek miłosny.
Kiedy wniknąć dokładniej w tekst dramatu Słowackiego i zestawić go z koncepcjami naszych krytyków, uderza jeszcze jedno spostrzeżenie. O ile w początkach naszego wieku analizując ten utwór puszczano wodze nadmiernym skłonnościom do psychologizowania, o tyle obecnie widzi się w "Horsztyńskim" - dramat o patriotyzmie, rewolucji i zdradzieckiej wobec narodu roli magnaterii. Czujemy, że nasze dzisiejsze ujęcie jest słuszne, ale równocześnie tekst utworu bynajmniej nie poświadcza tego w sposób bezpośredni. "Horsztyński" nie jest dramatem politycznym w takim sensie, w jakim jest nim "Kordian". Charakterystyczna w tym względzie jest rozmowa Szczęsnego z Nieznajomym przy końcu pierwszego aktu. Tłumaczenie Szczęsnego, dlaczego nie może przystąpić do rewolucji jest tu bardzo wyraźne. W swoich wahaniach nie kieruje się on bynajmniej argumentacją patriotyczną, ani społeczną, choć wie, po jakiej stronie jest słuszność. Mówi po prostu: "Raz zdaje mi się, że jestem zanadto wielki, abym mógł skonać na bruku między bijącą się zgrają - i przeciąć niewiadomą śmiercią życie przeznaczone do wielkich czynów... drugi raz zdaje mi się, że jestem tak mały - tak mały... że nie ma czym nabić armaty". I dalej: "wypadki wydają mi się raz tak wielkie, że nie śmiem stanąć przy posągu olbrzyma, bojąc się, aby mnie ludzie nie wzięli za karła... drugi raz wypadki wasze zdają mi się tak małe, że boję się rozgnieść ludzi chodząc nieuważnie".
Znowu więc mamy tu przeżycie przez Szczęsnego najważniejszej sprawy politycznej dramatu poprzez pryzmat własnej dumy. Znowu powtarza się pytanie: jaka jest droga wielkości? Tylko że tym razem, pomiędzy jedną kwestią a drugą, znajduje się zdanie Nieznajomego, które stanowi odpowiedź na to pytanie. Zdanie to brzmi:
"Poświęć się wielkiej sprawie, a urośniesz z wypadkami".
To zdanie streszcza ideę przedstawienia w Teatrze Polskim. Jasne jest, bo z całego kontekstu wynika, że owa wielka sprawa, to sprawa narodu. Spektakl - zgodnie z duchem utworu - nadaje jej wyraźny sens postępowy, rewolucyjny, starając się bardzo mocny akcent położyć na całą rolę Nieznajomego, wkładając jemu właśnie w usta w czwartym akcie owe słowa, że nie jest szlachcicem, stawiając jeszcze "kropkę nad i epilogiem, w którym padają słowa: "lecz ty wiesz, bez ducha gminu Jaka słaba pierś człowieka". (W ostatnich przedstawieniach epilog skreślono. Słusznie. "Takie kropki nad i" nie są potrzebne).W ten sposób przewodnia myśl utworu wyrażona w bardzo indywidualnych przeżyciach głównego bohatera tragedii, niosąca z sobą rozległe moralistyczne uogólnienia, w konkretnych okolicznościach politycznych nabiera politycznej treści, ukazuje nowe, rozległe perspektywy. Te właśnie perspektywy, rozwierające się przed nami poza sprawą Szczęsnego, pozwalają związać "Horsztyńskiego" ze wszystkimi słusznymi uogólnieniami, jakich dostarczają prace nowoczesnych krytyków, a równocześnie nigdy nie tracą związku z indywidualnym obrazem konkretnych zdarzeń i przeżyć, co jest warunkiem realistycznej sztuki scenicznej.
Owa ze słów Nieznajomego odczytana idea utworu hierarchizuje poszczególne elementy przedstawienia, dzieli bohaterów tragedii na dwa obozy w sposób całkowicie nie schematyczny i zgodnie z tym, w jaki podzielił ich Słowacki. Poza Nieznajomym jest przecież jeszcze jeden człowiek, który poświęcił się wielkiej sprawie i urósł z wypadkami; dlatego ma on w sobie wielkość, choć okoliczności życiowe gniotą go i doprowadzają do śmierci. Horsztyński, drugi bohater dramatu, bynajmniej nie jest wyidealizowany przez Słowackiego, ale najwyraźniej przeciwstawiony Szczęsnemu, jako człowiek, który z wielką siłą duchową, wiedziony poczuciem słuszności, miłością ojczyzny i swoich, umiał i umie wybierać właściwą drogę. Zamiast szerzej analizować tę postać, podpisuję się pod większością uwag, jakie ogłosił o niej niedawno w "Nowej Kulturze" Jerzy Piórkowski, i dodam, że tak właśnie - to znaczy jako człowieka, który, gdyby mógł, stanąłby przy boku rewolucjonistów w Insurekcji Wileńskiej - zagrał Horsztyńskiego Karol Adwentowicz.