Artykuły

Kreatywny księgowy potrzebny od zaraz

"Producenci" w reż. Michała Znanieckiego z Teatru Rozrywki w Chorzowie na IV Festiwalu Teatrów Muzycznych w Gdyni. Pisze Katarzyna Wysocka w Gazecie Świętojańskiej.

Mel Brooks (wł. Melvyn Kaminsky), polski Żyd urodzony w Nowym Jorku, jest jednym z największych kpiarzy w historii kina. Wyśmiał już chyba wszystko, co możliwe ( m.in. "Gwiezdne wojny" w "Kosmicznych jajach", Robin Hooda w "Facetach w rajtuzach", Hitchcocka w "Lęku wysokości" i dzieje ludzkości w "Historii świata cz.I"), ale "Producenci" to kpina piętrowa. Najpierw (1968) powstał film według scenariusza i w reżyserii Brooksa (Oscar za scenariusz), w 2001 musical na Broadwayu (rekordowe 12 statuetek Tony), a w 2005 film, będący ekranizacją... musicalu, który powstał na podstawie filmu i musicalu...(warto przeyczytać: "The Producers" vs."The Producers") Uff, można się pogubić.

Musical "Producenci" jest optymistyczną makabreską historyczno-obyczajową, czerpiącą garściami ze społecznych stereotypów i ludzkich ułomności. Ośmieszony Hitler, gej i histeryk w "Wiośnie Hitlera", spektaklu sponsorowanego przez żądne seksu i zainteresowania rzeszę (nie: Rzeszę) staruszek. Starzejący się producent broadwayowski odnajdujący swoje przeznaczenie, czyli showbiznesowo zaadaptowanego księgowego, ostatecznie ckliwego i uczciwego. Teatr Rozrywki z Chorzowa pokazał nam pełnowymiarowy musical ze wszystkimi atrybutami i wadami produkcji na Broadwayu. Nie szczędził odbiorcom widowiskowych atrakcji i dobrego humoru, nie oszczędził również ich czasu.

Na IV Festiwalu Teatrów Muzycznych mieliśmy okazję oglądnąć rzeczy wielkie, nieistotne i ku uciesze. Niewątpliwie "Producenci" należą do tej trzeciej grupy, którą streścić można by jako klasyczną sztukę muzyczną aspirującą do tytułu mistrza gatunku. Brooks osiągnął trudno dostępny dla wielu sukces, opowiadając o dwóch kreatywnych inaczej mężczyznach. Max Białystok i Leo Bloom dążą za wszelką cenę do osiągnięcia gigantycznej klapy artystycznej, nie mylić z finansową. Diabelski pomysł zasadzał się na intrydze wyprodukowania z pełną świadomością gniota teatralnego, który po premierze miał zostać zmiażdżony przez krytykę, zdjęty z afisza i nigdy już nie wystawiany, natomiast zyski z "procesu produkcyjnego" (czyli zbierania pieniędzy od "inwestorów" o średniej wieku 70 lat) zgarnięte miały być przez parę "konceptualistów". Cóż, nie przewidzieli wszystkiego, choć obaj dzielnie znieśli najbardziej wymagające testy wpisane w zawód producenta. Złożyli przysięgę Zygfryda, bawili się w faszystów, kupili scenariusz zakrawający na miano najgorszego wszech czasów, adorowali beznadziejnego reżysera teatralnego, podpisując z nim kontrakt, zatrudnili niespełna rozumku, "bardzo utalentowaną" Szwedkę Ullę Swanson, Max Białystok intensywniej niż dotychczas podjąć się musiał roli usłużnego bawidamka i rozpustnika, aby zdobyć upragnioną fortunę. Nie popełniając właściwie żadnego błędu, przegrali, lecz tylko pieniądze.

Reżyser Michał Znaniecki pokazał poprawny gatunkowo i artystycznie spektakl, z wieloma smakowitymi scenami. Przekład Daniela Wyszogrodzkiego zasługiwać może na uznanie, choć ilość tekstu w wielu momentach była nieuzasadniona. Szatańska intryga śmieszy wszystkich, nawet nas, traumatycznych Polaków, historię najczęściej odbierających na serio i bez dystansu , szczególnie Hitlera i jego niszczycielską doktrynę. Komiczny jest casting do roli Adolfa, którego uczestnikami są dewianci, dziwacy i kompletni amatorzy sztuk wszelakich, czyli poszukiwani ryzykanci w planie Maxa i Leo. Śmieszą gołębie ze swastykami na skrzydłach, bawi Ulla (Katarzyna Hołub) urokliwie kalecząca język i ściągająca wzrok publiczności swoimi wdziękami, przeurocze są niektóre staruszki-inwestorki (na szczególne uznanie zasługuje 90-letnia aktorka Stanisława Łopuszańska, z wigorem i wdziękiem poruszająca się po scenie; brawo za fantazję przyjechania na FTM). Zadziwienie wzbudzają niezwykle wysokie tancerki z liczydłami na głowach, o gabarytach wykraczających poza standardy. Scenografia Luigio Scoglioniego wydobywa groteskowy charakter musicalu. Majstersztykiem jest nawiązująca stylowo do "Metropolis" dekoracja w scenie rozgrywającej się w biurze, w którym pracuje Bloom czy dom schadzek Maxa ze staruszkami. Ciekawy scenograficznie jest również pokoik Maxa producenta. Kostiumy Ilony Binarsch w castingu, podczas wystawiania "Wiosny Hitlera" czy sukienka de Billa (stylistycznie nawiązująca do katowickiego Spodka; na głowie de Bill nosił dumnie kapelusik a'la pomnik Powstańców Śląskich w Katowicach) to godna pochwały koncepcja dbałości o detale.

Aktorsko wyróżnia się Jacenty Jędrusik. Przekonywująco,trochę w starym stylu, gra urokliwego wyjadacza w showbiznesie, który stosuje zasadę, że cel uświęca środki. Jędrusik grał Maxa lekko, organizując działania sceniczne wszystkich postaci. Wyróżnili się również Dariusz Niebudek w roli Rogera de Billa i Sebastian Ziomek jako Carmen Yola, grających emocjonalnie chwiejnych homoseksualistów. Miłym zaskoczeniem było finałowe pokazanie się na scenie orkiestry Teatru Rozrywki. Zawiódł na całej linii Antoni Szymura w roli Franza Liebkinda, faszystowskiego autora "Wiosny Hitlera".

Sceniczni "Producenci" zawierają wiele elementów brooksowego stylu. Absurd i wulgarne dowcipy (szczególnie na temat seksu) przemieszane są z łzawym i sentymentalnym "musicalowaniem". I chyba współwystępowanie tych dwóch, wykluczających się estetyk, stanowi o wyjątkowości tytułu. Brooks zrobił klasyczny, mainstremowy musical i przemycił do niego elementy swego oryginalnego poczucia humoru. Dzięki temu udało się uniknąć katastrofy w tym bardzo karkołomnym przedsięwzięciu, jakim jest sztuka o Hitlerze, choć trzeba przyznać, że osoby o mniejszym poczuciu humoru mogłyby się czuć dotknięte widokiem uradowanego Adolfa Hitlera na scenie. To obok "Spamalota" według Monty Pythona najbardziej zwariowany i udany przykład przekroczenia estetycznego w dziejach musicalu.

Gdyńska publiczność po wyjściu z "Producentów" mogła mieć zamęt w głowach. Jak to, teatr wystawiający kompletnie nietrafione teksty, może odnieść sukces? Nie trzeba mieć mądrego dyrektora, aby osiągnąć wymarzony status finansowy? W przypadku lokalnego Teatru Miejskiego, niestety, nie sprawdzają się żadne teorie, w tym bajki z krainy mchu i paproci, chociaż gdyby znalazł się taki Max, a w ślad za nim Leo, to może jeszcze z udziałem starszego pokolenia, stworzyliby przy ulicy Bema w Gdyni teatr marzeń.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji