Artykuły

Niektórzy w teatrze

Bezpośrednia obserwacja dowodzi, że obecnie teatry są oblegane. Na szczęście nie są to martwe dusze wycieczek zakładowych - a żywo reagująca publiczność - pisze Paweł Płoski w Teatrze.

"Niektórzy - czyli nie wszyscy. Nawet nie większość wszystkich ale mniejszość. Nie licząc szkół, gdzie się musi" (Wisława Szymborska). Niektórzy chodzą do teatru, ale tych, co nic chodzą, jest więcej. W lutym 2010 roku CBOS spytał, "czy był(a) Pan(i) w teatrze" w roku 2009. 1 procent respondentów odpowiedziało: tak, wiele razy; 8 procent - tak, kilka razy; 6 procent - tylko raz. Razem 15 procent. Reszta, całe 85 procent biorących udział w badaniu, nie było w teatrze ani razu.

Zdarza się, że ci, co do teatru nie chodzą, gdy poznają teatromana (lub nic daj Boże teatrologa), czują nagły przypływ namiętności do sceny i z pasją tłumaczą, że oglądaliby przedstawienia, nawet co tydzień, gdyby... Gdyby nie praca, gdyby nie dzieci, gdyby nie utrudniony dojazd (a potem kłopot z parkowaniem), gdyby wiedzieli, na co się wybrać... Takie wynurzenia trzeba przyjmować cierpliwie, z cichą radością. Dobrze, jeśli ktoś jeszcze czuje potrzebę wytłumaczenia się z "kulturalnego niebywania". Ignorancja coraz rzadziej jest powodem do wstydu.

Nie troskajmy się jednak nadmiernie, kolejne badania statystyczne przynoszą lepsze wiadomości. Sprzedaż książek nieustannie rośnie; dobry trend - wzrost o 10 procent - zaczął się w 2007 roku. Z kolei w 2009 roku do polskich kin po raz pierwszy poszło 38 milionów osób - z roku na rok przybyło ich 4 miliony (znów skok o 10 procent). Polskie teatry nie pozostają w tyle. W 2009 roku odwiedziło je 7 milionów 297 tysięcy widzów - donosi GUS. To rekord dwudziestolecia. Osiągnięty w sam raz na okrągłą rocznicę odzyskania niepodległości. Na wynik zapracowała publiczność teatrów dramatycznych, lalkowych, muzycznych, operowych i impresaryjnych. No cóż... do teatru chodzi co piąty Polak - a do kina już każdy statystyczny obywatel. Na potwierdzenie, że to jednak dobry wynik, można zacytować fragment niedawno wydanej książki Nic się me stało! Andrzej Łapicki zauważa w niej: "I stało się coś dziwnego, bo teatr jest teraz bardzo potrzebny. Zobacz, nasze ulubione kino, gdzie popijaliśmy kir, Silver Screen na Puławskiej - siedem sal, bomba repertuar - upadło, a każdy teatr idzie pierwszorzędnie". Ten komentarz potwierdzi wielu widzów odchodzących z kwitkiem od kas teatralnych - gdy na dwa miesiące przed spektaklem wszystkie miejsca są wyprzedane.

Te potrzeby zdaje się wyczuwać Michał Żebrowski. W licznych wywiadach udzielanych przy okazji inauguracji Teatru 6. piętro wyjaśniał, jak zmieniła się publiczność: "Za komuny chodziło się do teatru po to, aby usłyszeć tak zwaną prawdę, a dziś przychodzi się raczej po rozrywkę i uwolnienie od trosk" ("Viva!"). Lata dziewięćdziesiąte nie były przychylne dla teatru: "Mimo że naszymi profesorami byli Zapasiewicz, Holoubek, Benoit, Englert, Seniuk, myśmy byli przerażeni tym kryzysem i tym, że nie wiedzieliśmy, co będziemy robić po studiach" ("Viva!"). Zebrowski jednak z optymizmem patrzył w przyszłość: "Trzynaście lat temu, gdy byłem na studiach, moim kolegom mówiłem: Kochani, nic przejmujcie się, że jest kryzys w teatrze, ponieważ teraz jest świeży, polski kapitalizm. Ludzie kupują sobie pralki, prodiże i samochody. Natomiast za piętnaście lat, jak już się najedzą tym kapitalizmem, wrócą do teatru. Bo dobrze pojętym snobizmem będzie pójść do teatru, a nie na kretyński, amerykański film i jeść popcorn. I co? Nie jest tak? Proszę zobaczyć, jaki jest boom teatralny w Warszawie. Ludzie walą do teatru. Na słabe przedstawienia bilety idą jak złoto po pięćdziesiąt złotych. Dlatego postanowiłem w naszym przedstawieniu dać bilety po siedemdziesiąt pięć złotych. I juz ich nie ma" ("Gala").

Aktor i dyrektor świetnie rozumie kulturalny marketing- sentencjonalnie podsumowując: "Dziś sprzedaż teatru to sprzedaż life-style'u" (styl.pl). Rodzi się tylko pytanie, czy te "pralki, prodiże, samochody" nie były kupowane na kredyt - bo gdy przychodzi prawdziwe załamanie gospodarcze, to z kultury rezygnuje się w pierwszym rzędzie.

Rzut oka w przeszłość pokazuje, że bywa różnie. Jeszcze w 1988 roku do polskich teatrów poszło ponad 10 milionów widzów.

O tej widowni pisała dekadę wcześniej Małgorzata Dziewulska, gdy sama siebie pytała o skojarzenie wzrokowe na hasło widz: "Tak, widzę widza. Szarą, konturową, ciężkawą sylwetkę. Coś jak typy na rysunkach Kobylińskiego. Ale ten jest zatarty, bez pointy. Ciężko siada w fotelu, głęboko, choć niezręcznie w nim siedzi. W ręku trzyma program jak nieznany przedmiot, jak coś, do czego nie przywykł. Ręce ciężkie, grube, program cienki, delikatny".

Po transformacji było tylko mnie] - 9 milionów w 1989, 7 milionów w 1990 roku. Potem przez kilka lat liczba ta krążyła wokół 6,5 miliona. Najczęściej wskazywaną przyczyną tak gwałtownego spadku było załamanie się kolportażu biletów w zakładach pracy. Choć to zbyt łatwy wniosek. Emilia Zimnica-Kuzioła w socjologicznym studium publiczności teatralnej "Światła na widownię" wśród przyczyn spadku zainteresowania teatrem u początku III RP odnotowała przede wszystkim: pogorszenie sytuacji materialnej widzów (gdy jednocześnie nastąpił wzrost cen biletów w próbujących wiązać koniec z końcem teatrach), rozwój nowych mediów, brak wolnego czasu, utrudnienia z dojazdem oraz spadek rangi tej sztuki. Szczególnie w odniesieniu do tego ostatniego przydałyby się pogłębione badania.

Niektórzy traktowali powyższe zmiany ze spokojem. Na przykład w 1992 roku Erwin Axer tłumaczył w publicznej rozmowie Jerzemu Jarockiemu: "przecież w tym Hamburgu najlepsze nawet przedstawienia cieszą się mniejszym zainteresowaniem niż dzisiaj jeszcze w Polsce. A to jest bardzo duże miasto. [...] Sytuacja raczej normalnieje pod tym względem. Nigdzie nie jest powiedziane, że wszyscy ludzie mają chodzić do teatru".

Gdy po kilku latach od przełomu sytuacja w kraju nieco się ustabilizowała - publiczności wyraźnie przybyło. W latach 1997-1998 do teatrów zawitało 7 milionów 100 tysięcy widzów. Załamanie gospodarcze po kryzysie rosyjskim spowodowało jednak korektę-z roku na rok odpłynęło milion osób. Frekwencja znów oscylować zaczęła wokół 6 milionów (raz nieco powyżej, raz nieco poniżej). Taki stan trwał blisko dekadę i w roku 2008 znów udało się przeskoczyć magiczną siódemkę. I znów zaraz potem nastąpił gwałtowny kryzys finansowy. Ale może i w teatrze jesteśmy "zieloną wyspą"?

Zaskórniaki tkwią choćby w metodzie badania frekwencji. Na przykład Czesi, którzy dokładnie policzyli swoje teatry (państwowe, miejskie, prywatne), podali, że w 2004 roku do 174 teatrów poszło nieco ponad 5 milionów widzów. Na dziesięciomilionową populację Republiki Czeskiejimponujące, szczególnie gdy porównać, ze w tym samym roku do 136 naszych teatrów przyszło 5 milionów 900 tysięcy widzów.

Prawdopodobnie teatry w Polsce mają jednak liczniejszą publiczność. Problem polega na tym, że GUS nie wysyła swej ankiety do wszystkich. Dlatego też według danych urzędu liczba teatrów skacze tak: 136 w 2004,145 w 2006, 142 w 2008 roku. A przecież w ostatniej pięciolatce odnotowujemy boom na nowe prywatne sceny. Już samo ustalenie realnej listy pozwoliłoby poprawić statystyki. Choć nie łudźmy się: milionów widzów od tego nie przybędzie.

Czy może jednak dojść do sytuacji, że publiczność będzie - tak jak w Czechach - stanowić połowę populacji? Albo, tak jak w "niemieckiej republice teatralnej", na 81 milionów 25 milionów to będą widzowie (czyli jakieś 30 procent)? Szansę niby są: wydłuża się sezon, coraz więcej teatrów gra latem. Powstają kolejne teatry prywatne. Ponadto w większości przypadków nie wykorzystuje się w pełni infrastruktury - na przykład gdy gra się na małej scenie, duża stoi pusta. Istnieją więc warunki, które mogą sprzyjać podnoszeniu podaży. 8 milionów widzów wydaje się być realne.

Są też tacy, którzy statystyki (i gusta) będą psuć zawsze. Trudno przecież zliczyć "teatralną szarą strefę" - te wszystkie, w podwójnym znaczeniu, trupy teatralne, które występują po szkołach i przedszkolach. Już Sokrates zapłacił głową za psucie młodzieży - oni na tym jak na razie bezkarnie zarabiają. Często z błogosławieństwem kuratoriów oświaty.

Przytoczone wyżej statystyki pokazują, że na rosnącą frekwencję pracuje nieduża grupa. Co dziesiąty obywatel stara się o to, by w ostatecznym rachunku statystycznym wyszło, że co piąty Polak chodzi do teatru. A z iluż ramion brzemię wizyty w teatrze zdejmuje komisja artystyczna Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej - każdy jej członek ogląda około osiemdziesięciu przedstawień w niewiele ponad pół roku. Badania czytelnictwa pokazują, ze coraz mniej osób czyta - a paradoksalnie sprzedaje się coraz więcej książek. Coraz mniejsza liczba czytelników kupuje coraz więcej. Czy dotyczy to także teatru? Pomocny może się okazać przykład poezji. Wybitny poeta Hans Magnus Enzensberger z typowo niemiecką skrupulatnością stwierdził, że "liczbę czytelników, którzy biorą do ręki nowy, w miarę ambitny tomik wierszy, można dość dokładnie ustalić na drodze doświadczalnej. Wynosi ona plus minus 1354. Liczba ta (tzw. stała Enzensbergerowska) jest niezależna nie tylko od mód, rozgłosu i ducha czasu. Ma ona - i tu sprawa zaczyna być zagadkowa -wartość uniwersalną również dla wszystkich społeczności językowych, niezależnie od tego, czy zaludniają one całą część świata, czy też tylko mały skrawek globu. Dobry poeta może na Islandii (250 tysięcy mieszkańców) liczyć na tyle samo czytelników co w Stanach Zjednoczonych (250 milionów). [...] Czytelnicy wierszy stanowią zatem, gdziekolwiek spojrzeć, tak wczoraj, jak i dziś, niewielką, zdecydowaną, ale stabilną mniejszość".

Coś jest w żartobliwych wyliczeniach Enzensbergera - każdy teatr ma przecież swoją stałą, wierną publiczność, która do niego wraca. I stanowi podstawę stabilnej frekwencji. W ten sposób o swej sytuacji myśli na przykład Krystyna Janda, która w "Res Publice Nowej" postawiła sprawę jasno: "Jesteśmy zakładnikami publiczności w dobrym tego słowa znaczeniu. Stoję na scenie od trzydziestu lat i znam publiczność, jej emocje rozpoznaję po oddechach. Stoję też ostatnio po drugiej stronie. Obliczyłam, że grupa stałych widzów Teatru Polonia liczy 25 tysięcy. A skoro układam repertuar według swojego uznania, można powiedzieć, ze jestem K.O. na statku, który nazywa się Teatr Polonia i płynie przez Polskę. Dbam o rozrywkę, edukację, emocje, uczucia 25 tysięcy inteligentów w różnym wieku, którzy przychodzą do tego teatru".

Bezpośrednia obserwacja dowodzi, że obecnie teatry są oblegane. Na szczęście nie są to martwe dusze wycieczek zakładowych - a żywo reagująca publiczność. Wielu zagranicznych ludzi teatru z zazdrością popatruje na skład widowni. "Iluż młodych ludzi!" - emocjonują się. Od lat przecież badania dowodzą, że wśród publiczności dominuje młódź szkolna, studenci i kobiety (o wieku których nie wypada mówić). Jeśli więc do teatru ruszą dorośli mężczyźni, jest szansa, że statystyki publikowane w kolejnych latach będą lekturą kojącą

***

Wykorzystałem fragment tekstu H.M. Enzensbergera "Doniesienia ze sfery lirycznej (O poezji i poetach lat osiemdziesiątych: zwyczaje, obyczaje i praktyki pewnego osobliwego klanu"), tłum. J.St. Buras, "Tygodnik Literacki" nr 12/1990.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji