GDZIEŚ W MORDOWARZE
W mieszkaniu jednego ze swych licznych znajomych zjawił się o świcie Witkacy. Nagle, bez zapowiedzenia. W garniturze uszytym z jaskrawo czerwonego materiału. Gospodarz nawet nie mrugnął powieką. Witkacy kręcił się niespokojnie. W pewnej chwili nie wytrzymał:
- Jak to? Więc ty niczego nie zauważyłeś?
- Nie... Ach, prawda - powalałeś się sadzą.
Witkacy zerwał się oburzony.
- To są ohydne, warszawistowskie żarty!
I znikł tak samo niespodziewanie jak się pojawił.
Inscenizator przedstawienia w Ateneum nie zauważył barwy utworu. Nie był to jednak z jego strony kontr-dowcip. "Sonata Belzebuba" zrobiona została na szaro i smutno. Jest to piekło, którego wyposażenie uzgodniono z głównym księgowym. Być może - przesadzam. Jesteśmy jednak rozpuszczeni szeregiem znakomitych inscenizacji Wandy Laskowskiej, prawdziwym festiwalem sztuk Witkacego, jaki przewalił się przez nasze sceny.
Być może - zestarzał się sam utwór, rozmijający się z naszymi zainteresowaniami. Wiele zresztą elementów "Sonaty" znamy z drugiej, lecz za to bardzo szczęśliwej ręki.
Z wykonawców jedynie Edmundowi Fettingowi (i oczywiście Halinie Kossobudzkiej) udało się stworzyć postacie z rekwizytorni autora "Kurki wodnej".
Scenografia przeszajnowana. Kostiumy skromniutkie, lecz chędogie.
Jak określić ów styl? Odpowiedź daje sam Witkacy: "Na przykład pojęcie takie jak fazdrygulstwo, oznaczające tymczasowe fastrygowanie połączone z bałagulstwem kresowym, albo grzypolstwo (na oznaczenie gnuśnego gmerania palcem w tym, co wymaga traktowania przy pomocy precyzyjnych instrumentów. Dobre jest też pojęcie spłyciarza". (Jedyne Wyjście, PIW 1968).