Artykuły

Strach grać Dostojewskiego

"Strach czytać Dostojewskiego" - napisał w programie "Biesów" Jan Błoński. Andrzej Wajda i jego aktorzy pokazali ten strach na scenie tak przekonująco, że kto widział "Biesy", nigdy ich nie zapomni - pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Premiera "Biesów" odbyła się 29 kwietnia 1971 r. na dużej scenie Starego Teatru. Spektakl stał się jednym z największych sukcesów tamtych lat - grany był prawie 300 razy, do 1984 r. Pod kasą Starego ustawiały się gigantyczne kolejki, podobnie było podczas gościnnych występów. W "Wieczorze Wrocławia" (występy w 1974 r.) widzimy fotografię ponadstumetrowej kolejki z komentarzem: "Ta kolejka nie prowadzi do sklepu z ciuchami z importu, ale do kasy Teatru Polskiego, w którym grane będą Biesy". Spektakl szeroko opisywano i komentowano, nie brakowało też recenzenckich sporów. Był to też pierwszy znaczący zagraniczny sukces polskiego teatru repertuarowego (porównywalnym uznaniem cieszyły się do tej pory jedynie dokonania Jerzego Grotowskiego, twórcy operującego w innych rejonach teatru). "Biesy" w 1972 r. gościły w Londynie na World Theatre Season; rok później zostały ponownie zaproszone na jubileuszową, 10. edycję. Były też pokazywane w Zurychu, Berlinie, Weimarze, Genui, Mediolanie, Turynie, Amsterdamie.

Ale gdy 9 lutego rozpoczynała się pierwsza próba, nikt - łącznie z reżyserem - nie spodziewał się takiego efektu. Wajda nie był debiutantem w teatrze - miał w dorobku sześć przedstawień. Najciekawszym z nich był "Kapelusz pełen deszczu" M.V. Gozza w teatrze Wybrzeże w 1959 r. (ze Zbigniewem Cybulskim, Edmundem Fettingiem i Mirosławą Dubrawską), w którym, jak pisze Joanna Walaszek, "Wajda próbował przełamywać obcą mu estetykę ówczesnego teatru, zbliżając teatr do życia". Z Cybulskim - oraz z Elżbietą Kępińską - spotkał się jeszcze przy "Dwoje na huśtawce" w Ateneum rok później. Kolejnym kameralnym przedstawieniem z gwiazdami był "Play Strindberg" w Teatrze Współczesnym (Barbara Krafftówna, Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki) w 1970 r. Przedstawienia oblegane, dobrze zrobione i zagrane, dobrze skrojone - i tyle. Wajda mierzył się też ze znacznie bardziej wymagającą literaturą: "Wesele" (w Starym Teatrze w 1963 r.) i "Hamlet" (w teatrze Wybrzeże w 1960 r.). Te próby uznano za interesujące i ważne, ale nie przełomowe.

Wystawienie "Biesów" było marzeniem Wajdy. Jak sam wspomina, tą powieścią zaraził go w latach 50. Marek Hłasko, który cytował z pamięci całe jej fragmenty. "Fascynowała go podwójność bohaterów. To, co my jako młodzi ludzie widzieliśmy stale na własne oczy: pomieszanie dobrego ze złem, wielkości z podłością; tego też najbardziej szukamy w Biesach. I to jest do dziś najbardziej fascynujące w tej książce". Wajda proponował "Biesy" moskiewskiemu teatrowi Sowriemiennik (nie udało się wówczas - dopiero w 2004 r. odbyła się tam premiera spektaklu opartego na krakowskiej inscenizacji). Proponował też warszawskim teatrom, aż w końcu trafił do Krakowa, na scenę, na której już pracował. Tyle że pod inną dyrekcją. Rok wcześniej Zygmunt Hübner odszedł ze Starego Teatru - po zdjęciu przez cenzurę spektaklu "Kurdesz" i zatrzymaniu następnej premiery, "Paternoster". Po pół roku bezkrólewia dyrekcję objął Jan Paweł Gawlik. Nastroje w zespole nie były najlepsze, choć na zakończenie poprzedniego sezonu Konrad Swinarski dał świetnie przyjętą premierę "Snu nocy letniej", w połowie marca 1971 r. - "Żegnaj Judaszu", a w czerwcu Jerzy Jarocki miał pokazać premierę jednego z najlepszych swych spektakli - "Szewców".

Pierwsza próba "Biesów" nie rozpoczęła się spokojnie. Jak wspomina Wojciech Pszoniak, gdy tylko Wajda wszedł do sali prób, blady i spięty Andrzej Kozak (grał Kiryłowa) poprosił o głos, wyjął kartkę i przeczytał manifest "przeciwko antypolskim filmom Wajdy" (chodziło o "Krajobraz po bitwie"; Kozak był związany z teatrem eref Ryszarda Filipskiego). Ale na pytanie, czy zagra Kiryłowa, odpowiedział twierdząco. "Konrad Swinarski jeszcze po latach przypomniał (jakby trochę mi zazdroszcząc), że był to najszczęśliwszy początek prób, o jakim kiedykolwiek słyszał" - pisał Wajda. "Ponury duch Kiryłowa włamał się nam do życia" - podsumowuje Pszoniak.

Każdy, kto choć trochę zna proces powstawania teatru, wie, że jeżeli wszystko idzie gładko, na czas i w miłej atmosferze, istnieje duża szansa, że spektakl będzie nieudany. Można powiedzieć, że Andrzej Wajda zrobił wszystko, żeby "Biesy" się udały. Nic nie szło gładko. Poczynając od adaptacji. Wajda wziął gotową, i to nie byle jaką, bo autorstwa Alberta Camusa (Camus wystawił ją w Paryżu w 1959 r.). Ale była ona tylko punktem wyjścia - Camus, jak pisał potem Wajda, stworzył ją dla konkretnych aktorów paryskiego przedstawienia. "Poza tym dał się uwieść jednej bardzo prostej rzeczy. Ponieważ dużo scen dzieje się w salonie Barbary Pietrowny, Biesy potraktował jak utwór salonowy. Tymczasem, na Boga, nie jest to sztuka salonowa!".

Tak więc na początku prób był tekst, który przez 11 tygodni poddawany był nieustannym przeróbkom. Wajdzie bardzo zależało na tym, by aktorzy przeczytali powieść, by postaci przez nich grane pochodziły z Dostojewskiego, nie Camusa ("Wajda zabił Camusa w Dostojewskim" - trafnie ujęła po premierze Marta Fik). Mówił: "Najlepiej byłoby, żeby każdy przeczytał książkę, zapamiętał, kogo gra, wyszedł i grał swoimi słowami".

Można powiedzieć, że o ile Camus starał się intelektualnie uporządkować "Biesy", o tyle Wajda pragnął oddać ich ciemny, nieuporządkowany nurt. Maria Malatyńska, która chodziła na próby, pisała potem w "Życiu Literackim": "Gdy już każdy z aktorów znał swoją postać, rozpoczęła się praca nad tekstem. Etap żmudny i zdawać by się mogło nigdy niemający końca. Czytanie sceny z Camusa, potem odpowiedniego rozdziału z Dostojewskiego - poprzedzało wspólną dyskusję: co jest u pisarza specjalnie ciekawego, czym można by tę postać uzupełnić, wzbogacić itd.

Niektórych aktorów taki rodzaj pracy inspirował, innych irytował, . czemu właściwie trudno się dziwić - premiera się zbliżała, a tu nie dość, że sceny nieustawione, to jeszcze codziennie inna wersja tekstu. Wajda czerpał z aktorskich dyskusji, nieustannie czytał powieść, dodawał sceny, zdania, fragmenty. Albo wycinał już ustalone i nauczone, "Chaos, jaki się wytworzył, doprowadzał wszystkich do rozpaczy tak dalece, że Jan Nowicki zapytany przez Krystynę Zachwatowicz, dlaczego nie uczy się tekstu, odpowiedział, że zrobi to wtedy kiedy reżyser nauczy się reżyserować" - wspominał Wajda. Nowicki nie tylko w końcu nauczył się tekstu, ale wspaniale zagrał - Stawrogin to jedna z najznakomitszych ról w jego karierze.

Wajda - co potwierdza wielu jego współpracowników - świetnie potrafi zmobilizować aktorów do twórczej pracy. Ta przymusowa, rozpaczliwa sytuacja na próbach zmuszała ich do wydobywania z siebie tego, czego pewnie w innych okolicznościach by nie uzyskali. Wajdzie chodziło o aktorską prawdę i szczerość, nie o konwencjonalne granie. "Pociągała mnie przede wszystkim wspaniała galeria postaci. Wydaje mi się, że dramat tych ludzi uchwyconych przez Dostojewskiego w momencie straszliwego skurczu i szaleństwa jest dla książki istotniejszy niż konstatacje natury intelektualnej, jakie można zbudować na jej kanwie. Publiczność przychodzi do teatru, żeby coś zobaczyć, a nie po to, by uczestniczyć w spekulacjach myślowych" - mówił przed premierą.

Reżyserując, Wajda wychodził od obrazu, od zmysłowego konkretu, nie od intelektualnej analizy. Wojciech Pszoniak (grał Piotra Wierchowieńskiego) wspomina, jak męczył się nad sceną, w której namawia Kiryłowa (Andrzej Kozak) do samobójstwa. "Idę do Andrzeja po wskazówki. Jak to sobie wyobrażasz? A Wajda: - No wiesz, on przychodzi i jest jakoś tak ciemno, a potem jasno, a potem znów ciemno...". Gdy Pszoniak z Kozakiem popracowali w domu, starając się przetłumaczyć na język aktorski owo "ciemno-jasno" i przyszli na próbę, Wajda posadził ich pod lampą sprzężoną z mikrofonem, rozbłyskującą i przygasającą zgodnie z natężeniem głosu. "Mówię rozkazująco: No-ooo! - i światło... I to widzowie pamiętają po tylu latach" - mówi Pszoniak.

Wajda sam projektował scenografię do "Biesów", ale pochłonięty rodzącą się w bólach adaptacją i pracą z aktorami nie miał czasu na robienie szczegółowych rysunków. Zaprowadził więc malarzy i butaforów do Sukiennic, pokazał im "Czwórkę" Chełmońskiego i powiedział, że chce mieć taką właśnie scenografię. I taka była scenografia: błotnista równina pod pochmurnym niebem. Rozpędzona czwórka już przeleciała, zostawiając rozjeżdżone błoto (obraz wyświetlany był nad sceną, rozpoczynał kolejne akty). Wajda marzył, żeby błoto było prawdziwe, ale okazało się to niemożliwe - z lekko nachylonej sceny błoto by spływało, zwłaszcza że w spektaklu było dużo ruchu. Błoto zrobiono więc z plastiku, ale Krystyna Zachwatowicz, którą Wajda już w trakcie prób poprosił o zaprojektowanie kostiumów, wymyśliła, żeby pobrudzić buty, rąbki sukien i nogawek. Ten prosty, a znakomity pomysł "odsztucznił" błoto i związał aktorów ze scenografią.

Jak widać, Wajdzie nie chodziło o drobiazgowy realizm, a o operowanie mocnymi znakami, wziętymi z bardzo różnych rejonowi ryzykownie zestrojonymi na scenie. W scenografii prosto z Chełmońskiego, wśród aktorów w XIX-wiecznych strojach znalazły się bowiem czarne zakapturzone postaci z teatru lalek bunraku - pomocnicy głównego animatora. Jak wspomina Wajda, na miesiąc przed rozpoczęciem prób był w Japonii, gdzie zobaczył przedstawienie bunraku. "Wszyscy oni są widoczni dla widza i nie kryją się jak w europejskim teatrze lalek za kulisami i pod sceną, i ta szamotanina ludzi robi większe wrażenie niż płynne ruchy samej lalki. Widz odbiera ten zamysł reżysera, jakby to nie croco [właściwie kurogo albo kuroto - dop. JT] poruszały gejszą czy rycerzem, ale jakby te wspaniałe kolorowe lalki starały się wyrwać z łap czarnych ludzi i uratować, uciekając na widownię" - pisał.

Czarni, czyli zespół baletowy Kontrast pod kierunkiem Jacka Tomasika, na początku przedstawienia zmieniali dekoracje - wnosili i wynosili nieliczne meble i rekwizyty. Były 23 sceny, rytm spektaklu szybki, więc i zmiany musiały być błyskawiczne. Ale stopniowo zostawali dłużej na scenie, jakby na coś czekali. Byli niemymi świadkami sceny, gdy Wierchowieński namawia (i w końcu zmusza) Kiryłowa do samobójstwa. Nawozie, pod którym umierał staiy Wierchowieński, przysiadł Czarny jak wielki drapieżny ptak. Pod koniec przejmowali już akcję - to oni przygotowywali samobójstwo Stawrogina, podwieszając stryczek, a w finale zatykali usta Narratorowi. Widzowie mieli odnieść takie wrażenie jak Wajda na spektaklu bunraku - że aktorzy wyrywają się z ich łap i starają się uciec na widownię.

Bardzo istotna była w "Biesach" warstwa dźwiękowa, skomponowana przez Zygmunta Koniecznego -jęki, szepty, zawodzenia, dyszenia, zgrzytliwe dźwięki gitar (wykonywał je zespół w składzie dwie gitary i dwie perkusje; każdy z muzyków wykonywał też wokalizę), stukot drewnianych kołatek w rękach Czarnych. Muzyka wypełniała salę dzięki głośnikom, co wówczas było nowością. Z notatek Wajdy wynika, że ważna dla niego była też dynamika dźwiękowa zwykłych odgłosów: "Szepty, herbata, łyżeczki zgrzyt. Bardzo prędki dialog, bądź jaki. Dopiero Szigalew wolno. Głośna cała scena. Zakończenie. Chwila absolutnej ciszy. Nagle wszyscy wstają" (to scena spiskowców). Z tego - i z gry aktorów - rodził się rytm przedstawienia, chorobliwy, szaleńczy, konwulsyjny.

Premiera się zbliżała, a i reżyser, i aktorzy (którzy, jak pisze Wajda, "w zetknięciu z Dostojewskim odsłonili najczarniejsze strony swego charakteru i wyzwolili najgorsze instynkty") nie byli pewni, czy to, co robią, ma jakikolwiek sens. Czy udało się im zbliżyć do Dostojewskiego, a przede wszystkim, czy ktokolwiek zechce to oglądać. Długo trwały dyskusje, czy spektakl zapowiadający się na trzy-cztery godziny (nie odbyła się żadna próba całości, więc nikt nie wiedział, ile będzie trwa!) powinien mieć przerwę. A co będzie, jeżeli widzowie wyjdą na przerwę i już nie wrócą?

Ostatnia próba generalna miała być pierwszym przebiegiem całości. Gdzieś przepadł grający kapitana Lebiadkina Bolesław Smela, ale nie było wyjścia, próba musiała się odbyć. Po otwierającej spektakl spowiedzi Stawrogina zgodnie z planem od widowni wszedł na scenę Kazimierz Fabisiak, grający mnicha Tichona. "Padło jeszcze kilka kwestii i stała się rzecz nieprzewidziana. Aktor chwycił krzesło, z którego przed chwilą wstał Stawrogin, i kurczowo trzymając je za poręcz, zaczął powoli i niezwykle nienaturalnie - albo niescenicznie! walić się na podłogę" - wspominał Wajda. W pierwszej chwili nikt się nie zorientował, co się stało. Oprócz Wajdy i syna Kazimierza, Aleksandra Fabisiaka (grał Szatowa). Pobiegli na pomoc, ale było za późno. Kazimierz Fabisiak nie żył.

Spóźniony kapitan Lebiadkin poprosił, by uczcić zmarłego minutą ciszy. "Patrzyłem na to wstrząśnięty, bo myślałem, że w taki właśnie sposób Dostojewski powierzyłby w swojej powieści honor zmarłego pijanemu kapitanowi. Życie i scena znalazły się w tych dniach niebezpiecznie blisko siebie".

Premiera się odbyła. Tichona zagrał Marek Walczewski. Nikt z widzów nie uciekł w przerwie (zdecydowano się na dwie). Gdy rozległy się pierwsze oklaski, aktorzy stali na scenie zdumieni i niepewni. A podekscytowany Konrad Swinarski zapytał Wajdę: "Jak to zrobiłeś, że mieli taki strach w oczach?".

Krakowskie "Biesy" nie były polską prapremierą - kilka tygodni wcześniej, 20 marca, tę samą adaptację Camusa wyreżyserował Janusz Warmiński w warszawskim teatrze Ateneum. Krytycy siłą rzeczy porównywali więc oba przedstawienia. Różnic było wiele, wynikały nie tylko z odmiennych osobowości reżyserów, ale ich stosunku do literatury i teatru. Najbardziej wyrazistą był początek spektaklu. Wajda rozpoczynał spowiedzią (czy przesłuchaniem) Stawrogina. Jan Nowicki, skulony na krześle na proscenium, przy akompaniamencie stukotu maszyny do pisania, wciągał podstępnie widzów w głębiny swojej czarnej duszy. Spektakl Warmińskiego zaczynał się od ekscesu Stawrogina w salonie matki (ugryzł w ucho jednego z gości). Rozpoczęcie spektaklu od towarzyskiej prowokacji to całkiem co innego niż rozpoczęcie go od publicznego wyznania zbrodni.

Marta Fik tak podsumowała obie premiery: "W Warszawie idzie jedynie o losy poszczególnych osób, w Krakowie o społeczeństwo. W Warszawie młody Wierchowieński jest jedynie małym łajdakiem, przeprowadzającym swe prywatne intrygi. W Krakowie nie tylko politycznym mistyfikatorem, lecz i fanatykiem idei, która nie przestaje być groźna tylko dlatego, że jest absurdalna".

Wajda kilkakrotnie powracał do "Biesów" - w 1974 r. powtórzył krakowską inscenizację w Stanach, w Yale Repertory Theatre. Mikołaja Stawrogina zagrał Christopher Lloyd, Marię Lebiadkin - Elżbieta Czyżewska, a Lizę - studentka wydziału dramatycznego Meryl Streep. Cztery lata później we Francji powstał film, w którym zagrali m.in. Isabelle Huppert, Jutta Lampe, Lambert Wilson, Omar Sharif.

**

Korzystałam z książek: "Dostojewski - teatr sumienia", Warszawa 1989, Joanna Walaszek "Teatr Wajdy", Kraków 2003. "Aktor. Wojciech Pszoniak w rozmowie z Michałem Komarem" oraz recenzji i wywiadów prasowych.

W poniedziałek o godz. 19 w Starym Teatrze odbędzie się spotkanie z twórcami spektaklu.

***

Recenzje o "Biesach" zagranicą

"Moje odczucia po pierwszym zetknięciu z tym nadzwyczajnym teatrem z Polski przypominały szaloną egzaltację publiczności po występach MChAT-u w dniach jego najświetniejszego rozwoju. Tymczasem, choć Biesy były tu grane przez Polaków także w ubiegłym roku, nie zauważyłem dotychczas, by fakt ten w jakikolwiek sposób wpłynął na brytyjskich reżyserów, aktorów czy nawet na standardy oceny teatru.

Jest to zdumiewające, ponieważ należałoby spodziewać się, że taki rodzaj sztuki zmieni radykalnie nasze wyobrażenia na temat nowoczesnej sceny. Wajda i jego zespół łączą najlepsze pomysły Stanisławskiego z najbardziej fantastycznymi udoskonaleniami jego pracy: prawda teatralna połączona z nieprzewidywalnością i zaskoczeniem oraz reżyserską inwencją, która rozszerza materiał źródłowy, traktowany tu zupełnie nowatorsko, oryginalnie; moment sceniczny, który niesie akcję sztuki z szybkością komety, pozwalając jednak widzowi odebrać jej pełny impet -jednocześnie umożliwiając syntezę dwu rozbieżnych, współczesnych wątków. (...)

Krótko mówiąc - spektakl to dziejowe wydarzenie, które potwierdza supremację teatru nad każdą inną dziedziną sztuki, jako że jest on medium filozofii w akcji i natychmiastowej wyczulonej reakcji. Problemem wydarzeń dziejowych jest jednak to, iż czynią one swe najbliższe otoczenie płaskim i zwyczajnym, aja mam nadzieję, że przebaczycie mi, że uważam najnowsze przedstawienia z angielskiego repertuaru - w kontraście z Biesami Starego Teatru z Krakowa - za zbyt lekkie" (Robert Brustein, "The Observer Review"). "Widowisko jest ogłuszającą całością i wywiera ogromne wrażenie; jest to doświadczenie teatralne, jakie nie zdarza się często, i większość innych propozycji na West Endzie wydaje się przy tym spektaklu trywialna jak dziecięce żarciki" (łan Christie, "Daily Ex-press").

"Gra aktorów jak i rytm całościsą precyzyjnie wystudiowane. Już nigdy nie przeczytam tej książki bez obrazu Izabeli Olszewskiej jako groteskowo-patetycznej Marii czy Wiktora Sądeckiego jako absurdalnie wywyższonego Stiepana. Ale podstawą przedstawienia były stosunki między Stawroginem i Piotrem. Satanicznie cudowny Stawrogin Jana Nowickiego i Piotr Wojciecha Pszoniaka tworzą razem najświetniejszy duet, jaki widziałem na tej scenie" (Irving Wardle, "The Times").

"Jako przejaw teatru totalnego i wyobraźni wizualnej reżysera, nastrojonej na najwyższy ton jest to inscenizacja oszałamiąjąca. Trzeba być - raz jeszcze - wdzięcznym panu Daubeny [Peter Daubcny, dyrektor World Theatre Season - przyp. red.] za to, że odkrył i umożliwił nam obejrzenie Bicsów Wajdy. Nie mam cienia wątpliwości co do tego, że w najbliższych miesiącach czy latach zobaczymy wiele inscenizacji, w których twórczy bakcyl Wajdy zaowocuje w naszym własnym teatrze" (Martin Esslin, "Plays and Players").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji