Artykuły

Edek rządzi - Bratkowski o awanturze w Narodowym

Aktor poważnego teatru i artystycznego kina jest pariasem w porównaniu z półaktorem z telenoweli. Owszem, może go bez trudu przeskoczyć - za cenę podpisania uwłaczającego jeszcze niedawno godności zawodowej kontraktu reklamowego - pisze Piotr Bratkowski w Newsweeku.

Taniec bez gwiazdy, czyli skandal w Teatrze Narodowym.

Znów sprofanowali nam narodowe uczucia! Nie, wcale nie idzie mi o awantury pod wiadomym pałacem ani też o podmianę tablicy upamiętniającej rocznicę katastrofy smoleńskiej. Do profanacji narodowych uczuć - szczególnie Polaków aspirujących do elity kulturalnej - doszło w tym samym czasie w Teatrze Narodowym za sprawą wybitnej aktorki Grażyny Szapołowskiej. W sobotę, 9 kwietnia, miało się w tym teatrze odbyć kolejne przedstawienie "Tanga" Mrożka. Zamiast jednak obejrzeć spektakl, widzowie zobaczyli tylko dyrektora teatru Jana Englerta, który poinformował, że przedstawienia nie będzie. Nie może się ono odbyć, albowiem rzeczona aktorka Szapołowska - grająca rolę Eleonory - do teatru nie przybyła. Nie mogła przybyć, gdyż w tym samym czasie występowała w charakterze jurora w emitowanym na żywo telewizyjnym programie "Bitwa na głosy".

To ponure wydarzenie szybko znalazło ciąg dalszy. Po kilku dniach dyrektor Englert wręczył Szapołowskiej wypowiedzenie z pracy (aktorka natychmiast zapowiedziała, że je sądownie zaskarży). Zaś po mediach i portalach internetowych przetoczyła się niemal jednomyślna fala oburzenia. Na artystkę, która - mówiąc brutalnie - zeszmaciła się dla kasy, stawiając udział w biesiadnym programie ponad obowiązki wobec sceny narodowej.

Z punktu widzenia prawa pracy sprawa wydaje się oczywista. Nawet jeśli Szapołowska poinformowała Englerta z miesięcznym wyprzedzeniem o swej nieobecności, w związku z czym dyrektor mógł przygotować zastępstwo lub dokonać zmiany repertuaru. Owszem - mógł, ale nie musiał. To on tym teatrem kieruje. Czy ktokolwiek dziwiłby się jakiemuś korporacyjnemu dyrektorowi, że nie uwzględnia argumentów księgowego tłumaczącego, że nie przygotował na czas bilansu, bo miał pilną i świetnie płatną chałturę dla konkurencji? Nikt: to oczywiste, że księgowy wyleciałby z roboty na zbity pysk.

Tylko że gdyby chodziło o księgowego, sprawą nie zainteresowałby się pies z kulawą nogą. Tu jednak poszło o Artystkę. Nie o to, że złamała warunki umowy z Teatrem Narodowym. Złamała umowę z narodem.

Ta umowa, choć nigdy formalnie niespisana, obowiązuje - z pewnymi korektami dostosowującymi ją do ducha zmieniających się czasów - od epoki zaborów i romantyzmu. Jej kluczowy punkt brzmi tak, że ktoś zakwalifikowany do grona Artystów przestaje być tym samym traktowany jak normalny człowiek.

Owszem, stwarza to artystom pewne przywileje. Gdyby taki Stanisław Przybyszewski był postrzegany jako zwykły człowiek, uznano by go za kanalię. Ponieważ jednak robił za Artystę, niegodziwości, których się dopuszczał wobec bliźnich, traktowano jako interesujący rys jego osobowości. Ale zarazem umowa narodu z Artystą nakłada na tego ostatniego pewne obowiązki. Mówiąc skrótowo, polegają one na tym, że po uzyskaniu namaszczenia na Artystę należy przestać myśleć o przyjemnym ułożeniu sobie życia, lecz realizować to, co w danych czasach uchodzi za artystyczną misję. Misja zaś postrzegana jest jako tym bardziej wiarygodna, im gorzej Artysta jest za nią wynagradzany. Niedościgłym wzorem był niejaki Norwid, który dokonał żywota w przytułku dla bezdomnych.

Oczywiście: to było dawno, a Grażyny Szapołowskiej wizja przytułku nie prześladuje zapewne po nocach. I mogłaby pewnie godziwie żyć, a nawet odłożyć parę złotych na emeryturę, ograniczając działalność do tzw. sztuki wysokiej, nawet nie zastanawiając się nad ofertami z durnowatych widowisk, psujących jej markę artystyczną.

Pisarz wychodzi najgorzej na pisaniu książek. A aktor poważnego teatru i artystycznego kina jest pariasem w porównaniu z półaktorem z telenoweli.

Żyjemy w czasach, gdy umowa narodu z Artystami z jednej strony wciąż jest egzekwowana, z drugiej zaś - obowiązuje w paskudnie niemoralnej wersji. Artystów nie tyle straszy widmo nędzy jako cena za wierność misji. Raczej - kusi wizja ziemskiego raju jako zapłata za poniechanie jej. Artysta ma dzisiaj tym lepiej, im bardziej przestaje być tym, kim być powinien. Pisarz wychodzi najgorzej na pisaniu książek. Dużo lepiej - jeśli załapie się na felietony do tabloidów lub scenariusze seriali. Aktor poważnego teatru i artystycznego kina jest pariasem w porównaniu z półaktorem z telenoweli. Owszem, może go bez trudu przeskoczyć - za cenę podpisania uwłaczającego jeszcze niedawno godności zawodowej kontraktu reklamowego.

Tu chodzi o pieniądze, ale nie tylko. Też o miejsce w zbiorowej wyobraźni, w której pani Cichopek odgrywa rolę niewspółmiernie ważniejszą od na przykład Adama Woronowicza. Jakże upokarzające jest dla twórców z prawdziwego zdarzenia oglądanie triumfów ludzi, którzy robią niby to samo, tyle że gorzej, głupiej i prymitywniej. I są nagradzani, bo tak zdecydowały rynek, popkultura, ale przede wszystkim - drodzy państwo - "My, Naród". Wymagający od artystów wierności misji, która tak naprawdę nas nie obchodzi, bo na co dzień wolimy przecież taplać się w kiczu.

A wracając do "Tanga" w Narodowym. Warto było je wystawić choćby tylko dla tego skandalu. By pokazać, że jego najważniejszy bohater, Edek - ponadczasowy super-cham - ma się dziś nawet lepiej niż przed pół wiekiem, gdy Mrożek pisał komediodramat. I z rechotem na ustach triumfuje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji