Artykuły

Obezwładnieni

"Sieroty" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Przekroju.

W "Sierotach" Grażyny Kani ofiary przemocy same stają się własnymi ofiarami.

Gdy nad elegancką kolacją we dwoje, z kieliszkami wina i płatkami róż rozsypanymi na stole, staje chłopak w zakrwawionej koszuli i nerwowo zagaduje, że nic się nie stało, wolno podejrzewać, że teatr za chwilę włoży nas w jakąś tarantinowską groteskę, przesadną i sztuczną. Potem okazuje się, że opowieść mieści się w ramach realizmu psychologicznego. Aliści ustawienie spektaklu na samej granicy, za którą zaczyna się emocjonalne wariactwo, działa doskonale: wprawia widza w stały niepokój i nie pozwala go uśmierzyć. Mamy oto młodą kobietę, jej męża i brata. Małżonkowie celebrują kolację - swoje święto. Brat jest łajza. Właśnie złomotał, związał i zamknął w szopie spotkanego w parku Araba. Zaatakował go irracjonalnie - z lęku i niepewności. Samotność, pustka życiowa i nastrój taniej dzielnicy Londynu, gdzie to biali są mniejszością, kazały mu myśleć, że jeśli nie unieszkodliwi mężczyzny w burce idącego naprzeciw, sam padnie jego ofiarą. Szwagrostwo chcą dzwonić na policję. W końcu jednak po długiej nerwówce sami włączają się w tuszowanie incydentu, rozwijając twórczo absurdalną przemoc.

W dramacie Dennisa Kelly'ego, 40-letniego Anglika chętnie penetrującego multikulturowe pogranicza Zachodu, przejmująca jest nawet nie kwestia obcości etnicznej, nietolerancji czy ksenofobii. Obezwładniająca jest sama ta rodzina, niepatologiczna przecież. W przypadku małżonków wręcz życiowo poukładana, a jednocześnie jakby pozbawiona psychicznego rusztowania, które pozwoliłoby neutralizować terror atawizmów i histerii. Tytułowe sieroctwo to nie tylko biografia rodzeństwa dorastającego bez rodziców. Wszyscy tu sprawiają wrażenie, jakby kształtowali się gdzieś poza elementarnym porządkiem społecznym, jeśli przez takowy rozumieć coś więcej niż rytualne świeczki do kolacji. Przeto dają się miotać niekontrolowanym, destrukcyjnym emocjom - dobrze wiedząc, że niosą zło, którym są przerażeni, a potem coraz bardziej w tym przerażeniu bezwolni. I bronią się beznadziejnie: brat (Piotr Ligienza) narastającą histerią przechodzącą w skowyt, siostra (Anna Moskal) - twardnieniem w dogmacie "rodzina ma sobie pomagać". Mąż siostry (Grzegorz Falkowski) długo pozostaje nic nierozumiejącym porządnisiem. Ale gdy pójdzie do szopy przyprawiać niewinnego muzułmanina o kolejną porcję śmiertelnego strachu, od jego zdruzgotanej twarzy niepodobna będzie później oderwać oczu.

Tak wiele o rozsypaniu się człowieka w tak prostej, skondensowanej opowieści! Najlepsze (jak dotąd) przedstawienie rachitycznego sezonu w Warszawie wyreżyserowała Grażyna Kania, pracująca głównie na scenach niemieckich i importująca stamtąd nie pisuary w scenografii i nie Polleschowskie "Scheisse", ale celną jak cięcie skalpelem analizę psychologiczną i precyzję w środkach wyrazu. Stephan Testi zalał scenę na stałe jaskrawym, laboratoryjnym światłem, jedynie w przerywnikach zmieniając na chwilę białe ściany w mroczno brudne, pomazane agresywnym graffiti zaułki, w które żaden człowiek nie chciałby się zapuszczać, ale które wielu po prostu ma w sobie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji