Artykuły

Dużo muzyki, mało życia

"Lakmé" w reż. Krzysztofa Kelma w Operze Nova w Bydgoszczy. Recenzja Jacka Marczyńskiego w Rzeczpospolitej.

Na inaugurację Bydgoskiego Festiwalu Operowego gospodarze odkurzyli dzieło Léo Delibesa "Lakmé". Zabieg okazał się trudny i nie końca skuteczny.

Spektakl przygotowany przez Operę Nova pozwala zrozumieć, dlaczego "Lakmé" po latach triumfów popadła w niełaskę. Już w czasie paryskiej prapremiery była lekko anachroniczna, w 1883 r. świat znał wszystkie dramaty Wagnera i niemal komplet oper Verdiego. Melodyjną "Lakmé" wypromowały zaś wielkie primadonny, które w tytułowej partii najeżonej koloraturowymi ozdobnikami mogły zaprezentować wokalny kunszt. Dziś o divy coraz trudniej, a opera jako gatunek sztuki stała się teatrem, w którym ceni się możliwość pokazania zakamarków ludzkiej duszy czy mechanizmy walki o władzę. To zaś trudno odnaleźć w "Lakmé".

Dzieło Léo Delibesa cechuje za to francuska elegancja. Jest świetnie skrojone, z najlepszych materiałów - ileż w tej partyturze efektownych pomysłów, ładnych melodii, rozwiązań instrumentacyjnych. Są sceny kameralne i widowiskowe, jak choćby zatłoczony hinduski bazar, są arie, duety, chóry i scena baletowa. Jednego tylko brakuje - prawdziwego życia. Delibes napisał utwór typowy dla swej epoki, która niemożliwą do spełnienia miłość między ludźmi z różnych klas lubiła ubierać w egzotyczny kostium. Ona jest więc córką bramina, on angielskim oficerem w XIX-wiecznych Indiach, ich uczucie nie ma szans, tragiczny finał zapowiada już pierwszy akt opery.

Realizatorzy nie starali się na siłę unowocześnić akcji, chcieli zaś udowodnić, iż "Lakmé" warta jest przypomnienia. Spektakl obywa się bez rozbudowanej scenografii, operuje głównie barwą ładnych kostiumów, dzięki którym ma malarską urodę. Reżyser Krzysztof Kelm ożywił sceny zbiorowe, ale gorzej poszło mu w udowodnieniu, iż bohaterowie są żywymi ludźmi. Ich wizerunki nakreślił jedynie za pomocą zestawu gestów i póz. Zespół Opery Nova premierę przygotował starannie. Orkiestra pod dyrekcją Andrzeja Straszyńskiego gra z wdziękiem i lekkością, dobrze prezentuje się chór, wyrównany poziom prezentują soliści drugiego planu. Vasyl Grokholskyy jako Brytyjczyk Gerald śpiewa z żarem, głos ma nośny, choć nie zawsze o ładnej barwie.

Dobrze brzmi Jacek Greszta, ale trudno mu ożywić fanatycznego bramina Nilakanthę. Katarzyna Nowak-Stańczyk stara się nawiązać do dawnych wykonawczyń roli Lakmé. Olśniewa urodą głosu w górnych rejestrach i wyrazistą interpretacją. To dobra kreacja, nawet jeśli w słynnej koloraturowej "arii z dzwoneczkami" nie wszystkie owe dzwoneczki w jej głosie dźwięczą precyzyjnie.

Na zdjęciu: scena ze spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji