Artykuły

Momentami ocieram się o szczęście

- Gdy zaczęłam robić przedstawienia teatralne, poczułam, że jestem w swoim żywiole, że praca z aktorami, nad scenariuszem sprawia mi nieopisanie więcej radości niż stanie samotnie na scenie i wstydzenie się do nieprzytomności, trema i śpiewanie piosenek - mówi MAGDA UMER.

Artystka, która w osobliwy węzeł splata swoje rozliczne pasje twórcze. W 1971 roku zaśpiewała na festiwalu w Opolu "Koncert na dwa świerszcze", który zadecydował o jej dalszej artystycznej drodze, ale umiała łączyć karierę ze studiami i ukończyć filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Za całokształt działań w dziedzinie kultury otrzymała najwyższe nagrody państwowe. Zapytana, które nagrody są dla niej najważniejsze, odpowiada, że... dwaj synowie. Jej najnowsza płyta "Noce i sny" zbliża się do złotej. Nagrywając ją, marzyła, żeby była potrzebna ludziom, i wszystko wskazuje na to, że tak jest. Bo jest cudna.

Wokół same benefisy. Pani już po?

- Tak. Odbył się w Teatrze Polonia w ubiegłym roku, towarzyszyły mu niebywałe zdarzenia. Minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski wręczył mi złotą Glorię Artis, ja wystąpiłam z recitalem, a Agora wydała aż cztery moje płyty. Benefis wypadł dostojnie i poważnie, ale nie pokazywały tego media, jedynie teatr Krystyny Jandy. I chyba ona to wszystko wymyśliła.

W 2000 roku otrzymała pani Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, czyli wszystko już pani ma.

- Do głowy mi nie przyszło, żeby cokolwiek świętować czy obchodzić, bo mnie w sferze materialnej nic już nie jest potrzebne do życia. Nagrody, wyróżnienia to tylko sympatyczny dodatek do satysfakcji z pracy. Uświadamia, dlaczego to robimy i po co.

Mówi się w środowisku, że straszna z pani dziwaczka. Na czym polega to dziwactwo?

- Może dlatego, że jestem samotnicą i połowę życia spędziłam w swoim towarzystwie, że czasami, gdy ludzie chcą mieć ze mną kontakt, ja tego unikam? W pewnym sensie jestem odludkiem.

A może polega to także na tym, że od lat nie ogląda pani telewizji, nie ma pojęcia, co się dzieje w kraju i na świecie i nie zna wielu topowych twarzy i nazwisk?

- Postanowiłam rzucić ten nałóg, bo kiedyś nie tylko oglądałam telewizję, ale również w niej pracowałam. Kiedy stwierdziłam, że telewizja zabiera mi nieprawdopodobną ilość czasu, nerwów, niepotrzebnej irytacji, podczas gdy mogę zrobić coś innego, wartościowszego, przestałam ją oglądać.

Powiedziała pani, że to rodzaj samoobrony. Przed czym?

- Przed głupotą, banalnością, przed średniością, a przede wszystkim przed powierzchownością. Zauważyłam, że świat książek, zwierząt, przyrody, muzyki jest ciekawszy, lepszy, bardziej mi pomagający. Nie widzę więc powodu, żebym sama ładowała się w szpony nałogu, bo oglądanie telewizji jest nałogiem, z którego trudno się wydostać. Teraz bardziej szanuję czas i pragnę wykorzystywać go mądrzej. Szkoda mi życia na byle co.

Mogła pani dopieścić w każdym szczególe swoją nową, znakomitą płytę "Noce i sny" z 17 przepięknymi piosenkami, która ukazała się na rynku. Napisała pani w dołączonej do niej książeczce, że ta płyta jest pani potrzebna do szczęścia i nieszczęścia. Dlaczego do szczęścia - rozumiem, ale że do nieszczęścia - nie pojmuję.

- Życie składa się ze szczęścia i nieszczęścia, a mnie ta płyta potrzebna jest do życia. Piosenki są lekarstwem. Pomagają, mam nadzieję, nie tylko mnie, ale także wielu ludziom. Płyta dobrze się sprzedaje i mam wrażenie, że jest potrzebna.

Zatrzymała pani na niej parę chwil, które były szczególnie ważne. Co to za chwile?

- Całe życie składa się z chwil. O jednych chcemy zapomnieć, inne są kompletnie nieistotne z punktu widzenia momentu, w którym się wydarzyły. Po latach okazuje się, że te z pozoru nieistotne były nadzwyczaj ważne i przypominają się nam w niewesołych okresach życia. Gdybyśmy nie przeżywali smutnych historii i nie bywali nieszczęśliwi, nie umielibyśmy docenić szczęścia.

Zauważyłem, że jak zwykle najważniejsze jest dla pani słowo, które w pani specyficznej interpretacji jest także muzyką.

- Kierownikiem muzycznym płyty "Noce i sny" jest Wojciech Borkowski, autor wielu aranżacji. Jemu zawdzięczam jej powstanie. Śpiewam piosenki naszych najwybitniejszych twórców, zarówno autorów tekstów, jak i kompozytorów. Słowo wypowiedziane jest także dźwiękiem, muzyką. Jest darem od losu, a ja mogę być łącznikiem między nim a odbiorcą. Wybrałam swoje ukochane piosenki na obecnym etapie życia i okazało się, że są one zupełną nowością dla młodego pokolenia.

Pani piosenki są zawsze nostalgiczne. Te na nowej płycie także. Czy dlatego, że taka jest pani w środku?

- Jestem osobą smutno-wesołą. Momentami nawet ocieram się o szczęście! Jestem wdzięczna losowi za swoje życie. Chyba nie chciałabym się z nikim zamienić.

Jestem ciekaw, jak wypadłaby pani w diametralnie różnym, wręcz frywolnym repertuarze?

- Może nie aż frywolnym, ale bliski jest mi środek wyrazu, który nazywa się pikanteria, bardzo bliski Jeremiemu Przyborze. Zaśpiewałam kiedyś jego piosenkę "Panienka z temperamentem", którą uwielbiam. Teraz otrzymałam już propozycję nagrania następnej płyty i zastanawiam się, czy nie poszukać pogodnych piosenek. Odgonić smutek. Oczywiście musiałyby być na wysokim poziomie artystycznym. To byłoby dla mnie wyzwanie.

Powiedziała pani, że jak będzie staruszką, postara się jak najczęściej uśmiechać i podśpiewywać "Wesołe jest życie staruszki". Mówiła to pani poważnie?

- Może trochę żartowałam, ale bardzo intensywnie pracuję nad tym, żeby nie wychodzić do ludzi w złym nastroju. Wychodzę do ludzi wtedy, kiedy mogę się do nich uśmiechnąć.

Podkreśla pani, że jest w listopadzie życia, ale nie mówi, w jakim nastroju weszła w ten okres?

- Weszłam weń radośnie, nieoczekiwanie dla samej siebie. Pogodnie i radośnie. Dlatego często mówię, że starość jest dla mnie łaskawsza niż młodość. W młodości bywało dużo smutniej.

Nie ukrywa pani swojego wieku, ale ostatnio poddała się pewnej metamorfozie.

- Chyba tylko na zewnątrz. Dzięki pani doktor Lidii Trawińskiej dzielnie schudłam prawie 20 kilogramów. Żeby w wieku, w jakim jestem, jeszcze trochę pożyć, muszę zacząć wreszcie myśleć o zdrowiu. Dlatego dbam o siebie.

Czy udawało się pani brać życie w swoje ręce i wychodzić naprzeciw czemuś, czego bardzo pani chciała?

- Bardzo często tak robiłam i dlatego wiele razy dostawałam po nosie. Ale nigdy nie było to dla mnie nauczką. Życie musi mieć temperaturę.

Tym bardziej że życie miała pani ciekawe. Czy umiała to pani docenić?

- Tak! Codziennie za nie dziękuję.

Wolałaby pani być szczuplejsza, spokojniejsza, mądrzejsza, zdrowsza, ale... niekoniecznie młodsza?

- Szczuplejsza - już nie. Zdrowsza - tak. Ale młodości nikomu nie zazdroszczę, bo w środku jestem młodsza od niejednej studentki.

Jacy są pani dwaj synowie?

- Wspaniali. Mateusz ma 33 lata, żonę, jest po dwóch fakultetach, zna trzy języki. Franek ma 25 lat, skończył socjologię i jest teraz na studium doktoranckim, zna dwa języki. Obaj zdają się pochodzić z innej epoki. Jeśli zamierza mnie pan zapytać, co uważam za swój największy sukces, to odpowiem, że dzieci. Ale on jest tylko trochę mój...

Wiem, że ma pani duży dystans do siebie...

- Mam nadzieję. Na tyle wystarczający, że nigdy nie przewróciło mi się w głowie i nie miałam uczucia, że jestem pępkiem świata. Ilekroć coś mi się udało w życiu zawodowym, to nie wychodziło w życiu prywatnym i odwrotnie. Zawsze wiedziałam, że jest coś za coś, że po nocy przychodzi dzień. Bywało różnie, ale zawsze kierowałam się zasadą, żeby jak najwięcej czasu spędzać z ludźmi mądrzejszymi i zdolniejszymi od siebie. Uważałam, że lepiej jest być najgorszą wśród najlepszych, niż najlepszą wśród średnich. Dzięki temu spędziłam życie wśród sztuki i muzyki najwyższej jakości.

Podobno w poprzednim wcieleniu była pani jarzębiną?

- Gdybyśmy odchodząc, mogli się w coś zamienić, to ja chciałabym być jarzębiną, bo to moje ukochane drzewo.

Świat Magdy Umer to malutki brzozowy las i łąki pełne zjawiskowej nawłoci, po której spacerują bażanty...

- Tak powiedziałam w wywiadzie w latach dziewięćdziesiątych, a teraz, rozmawiając z panem, patrzę przez to samo okno i widzę, że maleńkie drzewa są już bardzo wysokimi brzozami. Wszystko urosło, dojrzało. Jest pięknie.

Ale w saunie i bardzo ciepłym morzu czuje się pani jeszcze lepiej?

- Uwielbiam ciepło. Tydzień temu wróciłam znad bardzo ciepłego, z pozoru tylko Martwego Morza. Zwiedzałam Bliski Wschód. W Jordanii oglądałam zjawiskową Petrę. Towarzyszył mi syn Franek, który miał marzenie, żeby tam nurkować z delfinami i udało się! Patrzyłam na to i cieszyło mnie jego szczęście.

Byliście tylko we dwoje?

- Tak, to był powrót do niezwykłej zażyłości i przyjaźni. Bardzo ważna dla mnie wyprawa. Podobny czas spędziłam kilka lat temu ze starszym synem -Mateuszem, który zaprosił mnie do Nowej Zelandii, gdzie studiował. Moi synowie, już samodzielni mężczyźni, są także moimi przyjaciółmi. Jestem szczęśliwa, mogąc z nimi rozmawiać o wszystkim.

Synowie są podobni do pani?

- Mam nadzieję, że są radośniejsi, że nie noszą w sobie smutku niezależnego od nich, jaki mi towarzyszy.

Nie poszli w pani ślady...

- Na szczęście.

Ciekawy jestem, czy słuchają pani piosenek?

- Jeżeli słuchają, to w tajemnicy przede mną. Kiedyś Franek słuchał Muńka Staszczyka i powiedział mi, że jestem prawie tak dobra jak on, tylko śpiewam trochę inaczej. Był to dla mnie największy komplement.

Co mówią o nowej płycie?

- Myślę, że im się podoba, bo odnajdują w niej ważne tematy.

Nie żałuje pani, że nie mieszkacie już razem?

- Nie, nigdy nie byłam zaborczą matką, która chce mieć dzieci tylko dla siebie. Jestem szczęśliwa, że dożyłam czasu, gdy oni poczuli się na tyle dorośli, że zapragnęli mieć swoje mieszkania, swoje życie.

Wspomnijmy równie ważne dla pani osoby. Na początek Agnieszkę Osiecką.

- Wszyscy nas ze sobą kojarzą, a przecież Agnieszka miała wielu przyjaciół. Może dlatego, że zrobiłam dla niej koncert "Zielono mi" i "Rozmowy o zmierzchu i świcie", że obie byłyśmy urodzone 9 października, tylko ja 13 lat później. Może dlatego, że jesteśmy trochę podobne?

A Krystyna Janda?

- Jest mi bardzo bliską osobą. Dużo razem pracowałyśmy. Ponieważ Krystyna cała składa się z pracy, bliżej może się przyjrzeć drugiej osobie tylko w pracy. Jeśli miałabym coś o niej powiedzieć, to najpierw, że jest pracowita, a dopiero potem, że genialna, mądra itd. Dawno mogłaby spocząć na laurach i odcinać kupony, ale praca wciąż jest dla niej najważniejsza.

A Zuzanna Łapicka?

- Zuzanna jest moim promyczkiem, słońcem. Z natury bardzo pogodna. Ma w sobie coś takiego, że siedząc koło niej, czuje się dobrą energię. Jest jeszcze Magda Czapińska, poetka, autorka tekstów piosenek ("Wsiąść do pociągu byle jakiego", "W moim magicznym domu", "Na dowolnie wybranym boku"), moja psychoterapeutka, którą Andrzej Poniedzielski nazwał psychoterapoetką.

O właśnie, jest jeszcze Andrzej Poniedzielski...

- To mój duchowy brat. Mroczna osobowość z jasnym uśmiechem. Jesteśmy do siebie jakoś podobni, mamy podobny dystans do świata i typ poczucia humoru. Przede wszystkim na własny temat. Zrobiliśmy spektakl teatralny pod tytułem: "Chlip-Hop", który gramy w teatrze Ateneum. Już piąty rok! Są widzowie, którzy przychodzą na to po 15-20 razy, bo poprawia im samopoczucie. Mówią, że to kultowy spektakl. Od kilku lat piszemy także bloga dla Wirtualnej Polski.

Nie możemy zapomnieć o Jeremim Przyborze.

- Ależ skąd, nie pozwoliłabym na to! Jeśli miałabym stopniować swoje przyjaźnie czy stopnie zażyłości, to przyjaźń z Jeremim Przyborą była dla mnie najważniejsza. Był dla mnie kimś nie do opowiedzenia bliskim i ważnym, a jednocześnie mistrzem. Wychował mnie od małego, bo pierwszy Kabaret Starszych Panów ukazał się, gdy miałam dziewięć lat. Chodziłam do sąsiadki, żeby go oglądać, bo nie mieliśmy w domu telewizora.

Co ma pani wpisane w rubryce zawód?

- Pieśniarka, reżyser, scenarzystka, autorka tekstów piosenek.

Najpełniej jednak wypowiada się pani jako pieśniarka?

- Gdy zaczęłam robić przedstawienia teatralne, poczułam, że jestem w swoim żywiole, że praca z aktorami, nad scenariuszem sprawia mi nieopisanie więcej radości niż stanie samotnie na scenie i wstydzenie się do nieprzytomności, trema i śpiewanie piosenek. Na starość to się trochę zmieniło. Wyjście na scenę nie jest już dla mnie tak paraliżujące. Mam uczucie, że młodszym pokoleniom mam coś ważnego do przekazania. Czuję falę ciepła bijącą od publiczności, co jest bardzo ważne.

Będą nowe piosenki, nowe płyty, nowe recitale?

- Nie wykluczam tego. Ale to, na co teraz czekam najbardziej, to zielone liście na drzewach. Wiosna śni mi się po nocach.

Zastanawiam się, od czego w pani przypadku zależy to ciągle istnienie w zawodzie?

- Czuję się osobą potrzebną. Wśród wielbicieli mam kilkuletnie dzieci, które zasypiają przy moich kołysankach nagranych kiedyś z Grzegorzem Turnauem.

Czyli, jeszcze długo będziemy się panią cieszyć.

- Chciałabym, ale to już nie ja o tym decyduję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji