Z teatrów łódzkich
AUTOR sztuki komediowej "Gwiazda Stevensona", Amerykanin Donald Ogden Stewart jest postępowym intelektualistą, czynnym uczestnikiem "ruchu wrocławskiego'', pisarzem, który walczy o pokój i widzi organiczną łączność tej walki ze światem postępu i demokracji. Donald Stewart napisał sztukę na temat atomowy, inteligentną, dowcipną, i pożyteczną. W tej sztuce częściowo fantastycznej Stewart ukazał sytuację amerykańskiego świata naukowego, który staje przed dwiema ewentualnościami - albo służyć dolarowo-wojskowym sferom imperialistów marzących o rozpętaniu wojny, albo walczyć z nimi, łącząc się z masami białych i czarnych ludzi pracujących. Stewart przedstawił wolę tej walki w stadium dojrzewania - wśród wahań i chwiejności właściwej intelektualistom. Sądzę, że przedstawił ją prawdziwie. Nie zlekceważył środków, którymi dysponuje amerykański kapitał finansowy w poskramianiu zbuntowanych naukowców, nie pomniejszył czynników, które pętają wolę intelektualistów, więc rozmaitych względów życiowych, lęków i perspektyw kariery uzależnionych od świata kapitalistycznego. Profesor Stevenson nie jest postacią, która by mogła nam zaimponować Ale jest to postać, która budzi w nas najgłębszą sympatię i wiarę w przyszłość: ten człowiek będzie prowadził zamierzoną walkę. Profesor Stevenson, znakomity astronom, jest jednym z tych uczonych amerykańskich, którym nie spodobała się Hiroszima i eksperyment na Bikini. Nie podoba mu się nagonka na Związek Radziecki, na Polskę i inne kraje demokracji ludowej, nie podoba mu się los Murzynów amerykańskich. Bunt profesora Stevensona rośnie w miarę, jak wzmaga się presja sfer rządzących dzisiejszą Ameryką. Na profesora Stevensona są rozmaite sposoby. Można podać go za wariata - do tego właśnie służy tak modna w Ameryce metoda badań psychoanalitycznych. Profesor Stevenson rzeczywiście nie wszystko wytrzymuje nerwowo. Nie wytrzymuje takiego spotkania, jak z milionerem Harkriderem, i trudno mu się dziwić. Profesor Stevenson wygarnia wszystko, co sądzi o jego planach wojennych, ośmiela się nawet w jego obecności objąć Murzyna. Profesor Stevenson nie zostanie rektorem uniwersytetu, bo fundatorem uniwersytetu jest milioner Harkrider. Profesorowi grozi utrata placówki pracy bo jego obserwatorium astronomiczne wchodzi w zakres zainteresowań sfer wojskowych. W ostatniej chwili ratuje profesora właściwa mu broń, jego wiedza naukowa, sława wielkiego odkrycia, dokonanego właśnie pod jego kierownictwem. Nieznana planeta, od lat poszukiwana przez niego na niebie, zjawia się na kliszy fotograficznej.
Tu następuje pomysłowa, dowcipna ideowa pointa sztuki. Planeta, której profesor zawdzięcza swoje ocalenie, zjawiła się na kliszy dlatego, że przemieniła się w gwiazdę świecącą własnym mocnym światłem. Jak wiadomo, struktura słońca i gwiazd wiąże się z procesami promieniotwórstwa i rozpadu atomowego. Kataklizm, który sprawił, że nieznana planeta zamieniła się w gwiazdę, nie był jednak kataklizmem kosmicznym. Wywołali go mieszkańcy tej planety, którzy wdali się w wojnę atomową.
Czy autor tej sztuki, Donald Stewart ostrzega świat przed wojną atomową? Oczywiście. Czy straszy nas bombą atomową? Tego nie odczułem i nie spostrzegłem. Byłoby to krzywdą dla autora, gdyby ktoś chciał dopatrzeć się katastroficznej rozpaczy w tym ostrzeżeniu podanym w formie komediowej, w intelektualnym koncepcie, w postaci fantazji naukowej. Sztuka Stewarta wcale nie narusza naszej uzasadnionej wiary, że żadna broń atomowa nie zastąpi dobrej piechoty, co ważniejsze - nie podrywa naszej wiary w sprawę pokoju. Przeciwnie wiarę tę zagrzewa - i wydaje mi się, że Amerykanin Donald Stewart dokazał naprawdę dużej sztuki, dobywając z tematyki atomowej tonów optymistycznych, współbrzmiących z walką o pokój światowy.
Autor osiągnął to dzięki intelektualnemu potraktowaniu tematu. Można określić te sztukę jako bystry, inteligentny felieton. Ale trzeba dodać natychmiast, że to co nazywamy felietonem, ma co najmniej takie samo prawo obywatelstwa na scenie, jak stary zardzewiały mechanizm mieszczańskich konfliktów komediowych. Sztuka Stewarta jest cenną i pod wieloma względami wybitną opzycją teatralną, mimo, że autor, nie mając dostatecznej rutyny scenicznej, nie wszystkie postaci potrafił ożywić.
Styl tej sztuki wymaga pewnych wyjaśnień. Amerykanie nazywają to "sofisticated", czyli stylem wymyślnym, nieprawdopodobnym. Styl ten to jedna z dzisiejszych amerykańskich metod zaciekawiania widowni. Dowcip polega na tym, że do realnej kanwy życia wplata się motywy fantastyki wymyślnej i dziwacznej. Pisarz amerykański, chcąc przemówić do publiczności amerykańskiej, skorzystał z tej mody, niewątpliwie przelotnej i schyłkowej, ale bardzo ułatwiającej mu zadanie. W obserwatorium astronomicznym zjawia się tajemnicza dziewczyna imieniem Liza, która zagrzewa profesora do buntu. Okazuje się, że Liza jest przybyszką z nieznanej planety. Od pierwszej sceny do ostatniej profesor prowadzi dialogi z młodym człowiekiem, bystrym i obrotnym, który jest - upostaciowaniem jego umysłu. Z jednej więc strony - fantastyka międzyplanetarna, z drugiej to, co nazywamy hypostazą. Słowem, wymagania stylu osobliwego spełnione są z nadwyżką. Postać sceniczna, która reprezentuje umysł profesora Stevensona, ułatwia autorowi komediowe ukazanie jego walki wewnętrznej. Zapewne, metoda realistyczna wymagałaby stokroć więcej trudu... Przybyszka z innej planety służy do wyjaśnienia pointy ideowej i równocześnie pobudza profesora do walki, przypominając mu, że nie jest w tej walce osamotniony. Solidarność walki społecznej nie udokumentowana realistycznie - przybiera postać fantastyczną. Tak się dzieje zwykle, kiedy sfera, którą reprezentuje autor i jego bohater, nie zdążyła jeszcze wrosnąć w awangardę postępu społecznego.
Uprawiając ten amerykański styl nieprawdopodobieństwa, autor posługuje się fantastycznymi postaciami z dużym taktem i umiarem. Wydaje mi się zresztą, że znakomicie dopomógł mu pod tym względem reżyser Erwin Axer, który opracował tekst polski i doprowadził na scenie trzy główne postaci, więc profesora Stevensona, jego upostaciowany umysł i tajemniczą Lizę do niepospolitej harmonii, jakiej nigdy bym nie podejrzewał w zespole tak fantastycznym. W tych trzech postaciach - Stanisław Daczyński, Henryk Borowski i Danuta Szaflarska osiągnęli klarowną czystość zamysłu i wykonania aktorskiego. Szaflarska, nie pierwszy zresztą raz, roztaczała ze sceny czar postaci teatralnej, ten rzadki i cenny atrybut aktorski, rzadki szczególnie dzisiaj, kiedy umiejętność mówienia ze sceny i poruszania się po scenie przestała być cnotą pospolitą. Pozostałe role, jak to zwykle pod kierownictwem Erwina Axera, wypadły bardzo dobrze, chociaż niektórzy aktorzy mieli do dyspozycji teksty dość surowe. Postać córki profesora (Zofia Mrozowska) była bardziej interesująca niż jej rola. Epizodyczna postać Murzyna (Czesław Guzek) miała ton głęboki, przenikliwy. Niewielki, ale bardzo żywo odegrany był epizod asystenta (Anrzej Łapicki).
Śmiała dekoracja Ottona Axera wytworzyła na małej i ciasnej scenie Teatru Kameralnego fikcję dużej przestrzeni odpowiedniej do astronomicznych rozmiarów sztuki Donalda Stewarta.