Artykuły

Bohdan Łazuka wraca do Lublina

- Mój debiut aktorski odbył się w Teatrze im. Osterwy, za dyrekcji pana Maksymiliana Chmielarczyka. Przyszedł asystent z teatru do szkoły podstawowej i powiedział, że potrzebuje trzech chłopców do gry w sztuce. Miałem szczęście, że akurat mnie wybrał - BOHDAN ŁAZUKA o swoim Lublinie.

Małgorzata Szlachetka: Chodził pan do Szkoły Podstawowej nr 24 w Lublinie. Był pan urwisem, czy pilnym uczniem w pierwszej ławce?

Bohdan Łazuka: - Ja byłem dzieckiem krnąbrnym, ale nie krępującym. Doceniałem wartość domu, bo moi rodzice rozstali się, kiedy miałem trzy lata. Szkoła była przy ul. Wyszyńskiego 4 [dziś ul. Niecała red.], a ja mieszkałem pod 10. To było mieszkanie przechodnie. Jak jestem w Lublinie, to zawsze na tę moją ulicę wracam. Z zewnątrz budynek jeszcze jakoś wygląda, ale oficyna w środku marnie. Oczywiście jest mi z tego powodu trochę smutno.

Do szkoły poszedł pan tuż po wojnie, nie były to najłatwiejsze czasy.

- Dla mnie i moich rówieśników życie było beztroskie. Chodziliśmy na wagary na łąkę, której teraz już nie ma. Zagrać w piłkę szmacianką. To nam wtedy wystarczało. Mama miała skromne uposażenie, pracowała w handlu przy Krakowskim Przedmieściu. Może nie miałem nowych garniturków, jak moi kuzyni, ale wszystko zawsze zacerowane i czyste. Była bieda. Ale to też czas pierwszych uczuć i spojrzeń na dziewczyny.

Mój debiut aktorski, tylko to niech pani weźmie w cudzysłów, odbył się właśnie w teatrze im. Osterwy, za dyrekcji pana Maksymiliana Chmielarczyka. Przyszedł asystent z teatru do szkoły podstawowej i powiedział, że potrzebuje trzech chłopców do gry w sztuce. Miałem szczęście, że akurat mnie wybrał. W "Dwóch teatrach" Jerzego Szaniawskiego jest taka scena wizji przechodzących młodych bohaterów. Na scenie było nas widać w tle, w takich czapkach. To są miłe wspomnienia.

Gdzie w Lublinie chodził pan na randki?

- Mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że spotykaliśmy się wśród Kaniorowców, ja też byłem zespole Wandy Kaniorowej. Tam zresztą masę małżeństw powstało. Wszyscy na przykład kochaliśmy się w solistce Zojce.

W Lublinie lubię chodzić miejscami, w których odżywają wspomnienia, od Bramy Krakowskiej do Ogrodu Saskiego. Tamtędy spacerowaliśmy sobie od maja do października. Jak się kogoś któregoś dnia na tej trasie nie spotkało, to prawie się na policję dzwoniło, bo przecież coś się musiało stać. Po drodze był teatr Osterwy i muzyczny. Na wagary chodziło się do Ogrodu Saskiego. A kawiarnia? To już wiązało się z kosztami.

No i chodziło się na "fajfy" do Lublinianki, posłuchać muzyki. Oczywiście trzeba było mieć parę groszy na wstęp. Przychodziliśmy koło piątej w piątek, dwie godziny i do widzenia. Najsilniejszy alkohol to była dla nas wtedy oranżada. Tam była fenomenalna orkiestra. Kwartet Tadeusza Müncha, klarnecisty z Filharmonii Lubelskiej, wieczorami zarabiał sobie grając w Lubliniance. To były pierwsze swingowe rzeczy. Skąd oni brali te nuty? Nie wiem.

Do Lublinianki przychodziła pani Maria. Obserwowała mnie i kolegów od Kaniorowej, jak siedząc przy stoliku udawaliśmy tę orkiestrę. To jest sama w sobie etiuda. Ja niby grałem na perkusji, a potem na saksofonie. Ta pani kiedyś podeszła, okazało się, że kończyła konserwatorium w klasie śpiewu, i powiedziała do mnie: "pan ma tak wielkie poczucie rytmu, że powinien zdawać do szkoły muzycznej". Ja przystępując z nogi na nogę podziękowałem i tak się to skończyło. Ale zdarzyło się później, że Marian Chyżyński namówił mnie do zdawania do szkoły muzycznej w Warszawie. Zdałem i przeniosłem się.

Wybrał pan naukę gry na oboju.

- Po prostu chciałem być podobny do Tadeusza Müncha. On grał na saksofonie, ale ten instrument był przecież zakazany. Bo należał do kapitalizmu jak Sinatra i "coca cola". Ale obój ma to samo krycie i zadęcie, mało tego, tak jak saksofon ma też tylko dwie oktawy. W związku z tym, gdybym chciał zostać saksofonistą, potem bardzo łatwo byłoby przerzucić się z oboju na saksofon. Ale życie się inaczej potoczyło, mieszkałem w znanym akademiku "Dziekanka" z plastykami oraz przyszłymi aktorami i tancerzami. Marian Kociniak i Andrzej Gawroński powiedzieli: zgrywus jesteś, więc po co będziesz w tą rurkę dmuchał, lepiej chodź do nas. Okazało się, że muzyka polska nic nie straciła, a w teatrze nie przeszkadzam.

Czy utrzymuje pan kontakty z przyjaciółmi z Lublina?

- Zamierzam zrobić w Lublinie, być może w Hadesie, zjazd kaniorowców. Ale żeby nie być takim egoistą tematycznym, chciałbym zaprosić wszystkich, którzy pamiętają nasz okres. W ogóle wracam do Lublina, bo po świętej pamięci ojcu mam ziemię pod Lublinem. Tam sobie osiądę. Co to za problem dom zbudować, dwa miesiące i stoi.

Lublin startuje teraz w konkursie na Europejską Stolicę Kultury.

- Moje serce jest w Lublinie, ja jestem zakochany w tym mieście. O jednej ulicy potrafię mówić przez godzinę, bo tutaj dostałem największy azyl na świecie - młodość. To piękne, że tam teraz jest masa młodzieży i uczelnie. Stare Miasto jest jednym z piękniejszych na świecie. Myślę, że tutaj przemawia przeze mnie duch patriotyzmu lokalnego, ale ja się nie zmienię.

Na zdjęciu: Bohdan Łazuka w serialu "Kapitan Sowa na tropie", 1965.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji