Artykuły

Granda na dwóch

Sztuka opiera się na aktorach - gdy oni zawiodą, wieczór niechybnie stracony! - o spektaklu "Lawrence & Holloman" w reż. Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Syrena w Warszawie pisze Justyna Czarnota z Nowej Siły Krytycznej.

Przygotowane naprędce i prezentowane jako sylwestrowa atrakcja, małoobsadowe i niskobudżetowe przedstawienie "Lawrence & Holloman" pod koniec sezonu nadal gromadzi w Teatrze Syrena komplety publiczności. Tym, co przyciąga wszystkich, jest niewątpliwie obsada, nieliczna co prawda, ale iście gwiazdorska. Udany wieczór gwarantuje bowiem sam dyrektor sceny przy Litewskiej, Wojciech Malajkat. Towarzyszy mu bodaj najbardziej interesujący aktor młodego pokolenia, znany z produkcji Teatru Narodowego Marcin Hycnar, który w Syrenie po raz pierwszy zmierzył się z dużą komediową rolą.

Świadomie zaczęłam od przywołania sylwetek aktorskich, komedia owa to przede wszystkim sztuczka aktorska, w treści błaha, w akcji - nieciekawa, ale z niejakim potencjałem na stworzenie interesujących lub przynajmniej zabawnych kreacji. W nich cała nadzieja, inaczej wieczór niechybnie stracony!

W pierwszych minutach spektaklu z magnetofonu rozlega się muzyka. Wyłania się (nie pamiętam już, czy z dymu, pamiętam jednak, że dym jest często używanym środkiem służącym budowaniu klimatu) porażająca swoją skromnością dekoracja sceniczna w postaci funkcjonalnego acz plastycznie nieciekawego rusztowania, które - obracane przez aktorów - będzie tworzyć kolejne przestrzenie gry. W pierwszej scenie ów element scenograficzny naśladuje schody na tyle pofabrycznych budynków - miejsce, gdzie przychodzi się wypić w tajemnicy piwo, czy zapalić zakazanego papierosa. To tu poznają się bohaterowie, dwaj pracownicy okolicznej firmy - zahukany, potulny Holloman oraz hałaśliwy, przebojowy Lawrence. Akcję streścić można krótko, mieści się w formule wykorzystywanej wielokrotnie w opisach filmów amatorskich: spotyka się dwóch mężczyzn, a potem nic już nie jest takie jak kiedyś W tym konkretnym przypadku efektem spotkania i wielu mniej lub bardziej skomplikowanych (przez co nie należy bynajmniej rozumieć: intrygujących) perypetii jest degradacja tak społeczną, jak fizyczna Lawrence, z której ów zresztą zdaje się w ogóle nie zdawać sobie sprawy. Od początku do końca zachowuje się jak egocentryczny dupek, zdolny każdy zarzut przekłuć w komplement i każdą sytuację zinterpretować - bo nie rozegrać - na swoją korzyść. Zaślepienie i jednowymiarowość, schematyzm tej postaci są nad wyraz drażniące, więc i starania Hycnara, by nadać kreacji jakikolwiek rys osobowości spełzają na niczym. Całkiem rozsądnie aktor podbija więc bębenka, czyniąc po prostu z Laurence figurę ze wszech miar irytującą - mówi za szybko, za głośno, nieuważnie strzela wokół spojrzeniami, nie słucha partnera. Z pewnością to nie najlepsza rola tego aktora, nie miał gdzie rozwinąć skrzydeł i uwiera go ta sytuacja wyraźnie. Jest kilka momentów, w których widać warsztat i potencjał - to króciutkie jak mgnienie oka chwile zamyślenia, refleksji, zadumy, w jakie wpada bohater, subtelna gra oczami, godna zaiste lepszej roli, to świetnie rozegrana scena zabawy pistoletem w wannie, gdy niepodziewanie ujawnia się dziecięca radość i witalność kreowanej przez Hycnara postaci. Szukanie luk, pola do gry jest zjawiskiem pozytywnym, niewykorzystanym dostatecznie przez reżysera.

Zgodnie z zasadą kontrastu: Malajkat wciela się w rolę flegmatycznego, pedantycznego, nudnego do nieprzyzwoitości porządnisia. Wciela się, a raczej - daje mu po prostu swoją twarz, opracowując na potrzeby roli dwa środki wyrazu. Pierwszym jest obsesyjne wycieranie wszystkiego chusteczką, drugim - półgębkowy uśmieszek, który mu stale towarzyszy, od czasu do czasu przeradzający się w ironiczny, ale taż nieśmiały chichot. W tym krótkim opisie zamyka się chyba cała sceniczna obecność dyrektora.

Spektakl nuży swoją miałkością. Atmosfera tajemniczości czy grozy nie tylko nie narasta, ale w ogóle się jej nie da odczuć. Na efektowny zwrot akcji w końcówce, czyli ujawnienie winnego krzywd Lawrence'a, widz jest przygotowywany mniej więcej od piątej minuty, więc zaskoczony specjalnie się nie czuje. Nie ma co ukrywać - obecność dwóch aktorów ułatwia rozwiązanie łamigłówki. Dialogi nie skrzą się od inteligentnego humoru i po chwili zaczynają po prostu męczyć. Jakichkolwiek komplementów by nie kierować w stronę Hycnara - Lawrence jest po prostu irytujący i nie sposób przez półtorej godziny łowić rzadkich przebłysków geniuszu aktorskiego...

W inscenizacji drażnią też drobne niedopatrzenia, zdumienie budzi np. bezdomny Lawrence w nienagannym jasnym płaszczu i odprasowanych jeansach. Brak dbałości o szczegóły w moim odczuciu jest gwoździem do trumny tego przedsięwzięcia. Nie rozumiem śmiechu publiczności, radosnych braw na zakończenie. Zbyt nisko stawia się poprzeczkę. Malajkata i Hycnara z pewnością stać na więcej, niż na scenie pokazują. Rozumiem, że nie sposób wymagać od aktora, by spalał się co wieczór. Nie muszę widzieć popiołów, ale rzetelną i sumienną pracę - owszem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji