Artykuły

Zamyślenie

Jak to jest właściwie dzisiaj z polskim teatrem? Kryzys 1980 zachwiał, podciął frekwencję - i to był nagi fakt, z którym się musiał liczyć każdy dyrektor i każdy człowiek teatru. Tej klęsce towarzyszyły znane perturbacje życia teatralnego, związkowe, personalne i inne, często wyolbrzymiane ponad ich rzeczywistą miarę - ale to był także zespół nagich faktów, które musiano brać pod uwagę. Wyrosła też, nie wiem czy potrzebna, sprawa Teatru Rzeczypospolitej. Te dwa czynniki, słaba frekwencja i wstrząsy organizacyjne - rzutowały na prawie już trzyletnią, odświętną i codzienną rzeczywistość polskiego teatru. Rzutują nadal.

Ale jednocześnie: poprawiła się, w sposób wyraźny, frekwencja. Ludzie z powrotem zaczęli chodzić do teatru. Nie wszędzie, i pewnie dotychczas nie w tych wymiarach jak przed kryzysem, ale, przynajmniej w Warszawie, widzimy teatry znowu pełne. Wyciszyły się też różne burze w szklankach wody (i większe), z wolna i w teatrze zawrócono od zatargów, prywaty i urazów do normalnych zadań. Skutki kryzysu jeszcze są widoczne, teatr się kuruje jak mierzeja helska po zimowych sztormach. Ale pewna normalizacja jest już widoczna, to także fakt.

Tylko że leczenie odbija się na stronie artystycznej. Chyba wszyscy są zgodni, że sezon był jałowy (mimo kilku niewątpliwych osiągnięć, które jednak niezbyt wiele znaczą w skali ogólnokrajowej i w ocenach z dystansu) i że zbliża się ku końcowi dość niemrawo. Do pełni letniej przerwy mamy jeszcze dwa miesiące. Wątpię, by przyniosły jakieś rewelacje.

Poziom zresztą przedstawień jest, w Warszawie, wyrównany i bardzo przyzwoity, nieraz wysoki. O dwu takich udanych widowiskach powiem, zanim jeszcze omówię pierwsze poczynania Teatru Narodowego pod nową dyrekcją.

Teatr Powszechny przypomniał "Awanturę w Chioggi" starego włoskiego majstra i reformatora komedii dell'arte Goldoniego, nie lękając się porównań z innymi przedstawieniami tej sztuki. Dwaj młodzi reżyserzy Waldemar Smigasiewicz i Maciej Wojtyszko sięgnęli z chwalebną odwagą po sztukę, która przy pozorach łatwizny jeży się trudnościami. I co powiecie, odwaga zaowocowała. Widowisko ma w sobie wiele wdzięku aktorskiego i reżyserskiego, także plastycznego (Barbara Kędzierska), ogląda się je i słucha (choć to drugie mniej ważne) z przyjemnością i dużym uznaniem dla roboty teatru. Jest dużo ruchu i szumu, scysji i awantur, ale tak być powinno, to klimat tej sztuki. Werwa, wigor, temperament cechują "Awanturę", mimo że jej bohater nosi przezwisko Gamajda. Żywo i z aplauzem śledzi publiczność zaloty, kłótnie, bijatyki, którym reżyser umiał nadać polor, a także zalotność, atmosferę miłego, rzekłbym: weneckiego erotyzmu. Umiały ją wyrazić przede wszystkim panie, tak te poważniejsze: Elżbieta Kępińska i Ewa Dałkowska, jak i te rozigrane - Dorota Kwiatkowska, Monika Sołubianka i Joanna Wizmur. Dzielnie im też sekundowali mężczyźni, od Mariusza Benoit i Marka Skupa aż po pysznego w swojej stylizacji Władysława Kowalskiego i dostojnego poskromiciela awantur, zarazem łasego na dziewczęce wdzięki, Franciszka Pieczki. Jego wehikuł był dobrym pomysłem.

"Wszystko" mnie właściwie odstręczało od "Obłędu", transpozycji na scenę głośnej powieści Jerzego Krzysztonia, adaptacja zrobiona przez znanego dramatopisarza Janusza Krasińskiego i wyreżyserowana przez Jerzego Rakowieckiego (scenografia Jadwigi Jarosiewicz) w Teatrze Polskim. Nie lubię, tak ulubionych przez wielu, powieści o wariatach, świętych szaleńcach, jak nie lubię w ogóle utworów o chorobach, kalectwie, ułomnościach fizycznych i psychicznych. Gdy nad człowiekiem zapala się ciemność - reszta jest milczeniem. W dodatku wzgląd praktyczny: "Obłęd" miał olbrzymie powodzenie i powieść tak szybko zniknęła z obiegu księgarskiego (a zapewne i z jarmarku marymonckiego), że jej nie zdążyłem kupić ani uzyskać w inny sposób (moja wina?). Dopiero teraz w teatrze... Ale jakież adaptacja może dać pojęcie o tysiącstronicowym dziele Krzysztonia? Tej co widziałem: znakomitą grę Jana Englerta, bardzo staranną, niekiedy sugestywną robotę teatru, cenne etiudy aktorskie (zwłaszcza Janusza Zakrzeńskiego i Zygmunta Hobota), to, czego się domyślałem z wątków i epizodów scenicznych - czyż mogło wystarczać?

Znawcy tematu twierdzą, że Krasiński doskonale dał sobie radę z materiałem powieści i że nic z niej ważnego nie uronił. Ale ja wiem swoje: nikt i nigdy nie zrobi dobrej adaptacji z "Czarodziejskiej góry". Nawet najbardziej otwarty teatr ma swoje granice: gdyby ich nie miał, zbędne okazałyby się liryka czy epika. Cóż więc pozostaje w konkretnym przypadku? Ano dalej wytrwale szukać egzemplarza, "Obłędu" lub liczyć na drugie wydanie powieści (oby się nadmiernie nie opóźniło)...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji