Artykuły

Ciałem jestem tu duchem tam

OLENA LEONENKO - charyzmatyczna pieśniarka, kompozytorka muzyki filmowej i teatralnej. Pół Rosjanka, pół Ukrainka i trochę Polka. W Polsce od 21 lat. W rodzinnych stronach czekała ją praca w fabryce zegarków, bo tego chciał jej ojciec. "Zostanę artystką" i uciekła z domu.

O traumie dzieciństwa, miłości do muzyki i życiu z Januszem Głowackim opowiada Lilianie Śnieg-Czaplewskiej.

W repertuarze ma około tysiąca pieśni. Ukraińskich, rosyjskich, obrzędowych, magicznych. Na każdą porę roku i każdą okoliczność. Niektóre sama zapisała, ratując od zapomnienia, wędrując przed laty po wsiach byłego Związku Radzieckiego, od chaty do chaty. W Polsce znalazła się w 1990 roku i odtąd nie tylko śpiewa, ale także pisze pieśni, komponuje muzykę teatralną i filmową. Z dzieciństwem rozliczyła się w spektaklu "Podwórko-świat", który literacko opracował pisarz Janusz Głowacki, od wielu lat miłość życia Oleny. Zrobili razem kilka innych spektakli. Wielbiciele seriali znają jej twarz z "Barw szczęścia" i "Ratowników". Właśnie pisze bajki dla pokolenia, które zna życie bardziej z komputera niż w realu.

Oleńko, ale tak szczerze... Gdzie Ty - Ukrainka od wielu lat mieszkająca w Polsce - jesteś duchem i ciałem w święta wielkanocne? Ciałem tu, a duchem tam, z bliskimi, w kijowskim zaułku, gdzie dorastałaś i o czym śpiewasz w przedstawieniu "Podwórko-świat"? A może na odwrót?

- W Polsce jestem niemal połowę życia, szybko nauczyłam się śnić po polsku, myśleć po polsku. Jednak to prawda, w Welykodni Świata tęsknię za blaskiem świec, zapachem kadzideł, chóralnym śpiewem i tłumem świętych męczenników spoglądających zewsząd i sprawiających, że człowiek nie czuje się jednak tak samotny. I wspólnym świętowaniem z rodziną. Uwielbiałam Czyste Czwartki, zdejmowałyśmy wszystko z okien, ścian, sprzątałyśmy i porządkowałyśmy nasz świat i siebie samych. W piątek piekłyśmy paschę i gołębie, czyli ciasteczka w kształcie gołębi - symbole Ducha Świętego. W sobotę w wielopokoleniowym kobiecym gronie malowałyśmy pisanki i przygotowywałyśmy kosze ze święconką. A od północy już byłyśmy w cerkwi z paschami, pisankami i kwiatami. W niedzielę spotykała się w końcu cała rodzina, u babci, śpiewaliśmy, wspominaliśmy dziadków i pradziadków, jedliśmy pyszne potrawy, które gotowała mama, bo jako zawodowa kucharka zawsze gotowała wybitnie. To się wpisało w mój krwiobieg i już na zawsze w święta zostanie ze mną tęsknota za tamtymi rytuałami, zapachami, uczuciami.

Wiem, adres restauracji Teatralna, w której pracowała, był przez dziesięć lat Waszym adresem kontaktowym.

- Do domu nie mogłam ani dzwonić, ani pisać. Rozstaliśmy się w gniewie, bo ojciec nie chciał zaakceptować tego, że poszłam własną drogą. Sprzeciwiłam się planom ojca, a to zbrodnia w pół-azjatyckiej rodzinie. Dla niego szczytem marzeń było załatwienie córce pracy w fabryce zegarków. To miało podnieść nasz prestiż społeczny. Wzbudzić zazdrość i szacunek sąsiadów. A teatr? Cyrk? To hańba. Niestety, wielu moich krewnych już odeszło i nie mogę podzielić się z nimi radością z tego, co udało mi się zrobić w życiu.

Więc jednak "ciało tu, ale duch tam". Słychać to...

- Wcale się nie wypieram.

Jak wygląda teraz Twój kontakt z Ukrainą?

- Odwiedzam, opiekuję się, dzwonię do mamy i brata. Mama ma taki czysty, cudny głos, że ilekroć jest mi smutno, łapię za słuchawkę, żeby ją usłyszeć. Dzwonię też, kiedy jest mi dobrze. Ostatnio byłam w Rzymie i dzwoniłam do niej z pięć razy, żeby opowiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwa. Dla niej Rzym jest czymś nierealnym. Rozpłakała się i powiedziała to, co zawsze: żebym była ostrożna. Wcześnie opuściłam rodzinę i to naprawdę bolało. Miałam 13 lat, kiedy po raz pierwszy uciekłam z domu. Po tygodniu mama mnie odnalazła. Na dobre uciekłam, kiedy miałam 17 lat. Do cyrku. Wtedy ojciec mnie wyklął. Gdybym pracowała w cyrku państwowym, a nie wędrownym, może by przymknął oko. Ale wędrowny cyrk na Ukrainie to coś poza prawem. "Eto zwierstwo!", krzyczał. W cyrku poznałam, co to ryzyko, kalectwo, miłość i zaufanie na śmierć i życie. Chwila wahania, o sekundę spóźnione podanie ręki i po tobie. Wtedy na sto procent wiedziałam, kim chcę być, a kim jestem. Dopiero teraz nabieram wątpliwości (śmiech). Późno poznałam, co to miłość. Pochłaniały mnie cyrk, pantomima, balet, śpiew, teatr. Na szczęście nie spotkałam na swojej drodze mężczyzn, którzy chcieliby mi zrobić krzywdę, poza kochającym tatusiem.

Ojciec bił Ciebie i mamę pasem, ręką albo laską za tak "straszne" przewinienia, jak trzyminutowe spóźnienie z pracy albo gadanie głupstw, bo mu powiedziałaś: "Zostanę wielką artystką". Bił też profilaktycznie. Tylko Twojego młodszego brata Griszy nigdy nie tykał.

- Kiedyś na placu Rewolucji Październikowej nagle uderzył mnie w twarz. Spytałam: "Za co?". Odpowiedział: "Żebyś się nie odzwyczajała". Ale naprawdę mam już dosyć opowiadania w nieskończoność o upokorzeniach i traumach dzieciństwa.

Umiesz się odciąć od przeszłości?

- Staram się. Nazywam to czyszczeniem przestrzeni. Jak zamykam jakiś rozdział w swoim życiu, to na dobre zatrzaskuję drzwi.

Ale umiesz sobie wyobrazić sytuację, że musisz opiekować się chorym ojcem.

- Nie tylko umiem, ale to robię. Mam wielką czułość dla ojca i mamy. Racjonalną czy irracjonalną, ale mam.

Ale mama była Twoim cudem, a jego ofiarą. On - Twoim i jej katem. Wychodzi na to, że ojciec miał rację, mówiąc po latach, po koncercie w Teatrze Małym w Warszawie, gdzie ludzie bili Ci brawo: "Biciem zrobiłem z ciebie człowieka".

- Powiedział to z dumą. Może nie chciał być okrutny, ale nie umiał inaczej. Dzieciństwo spędził w poprawczaku, gdzie dostał ksywkę "Figa". Pokazywał ją światu: "Tyle od was dostałem i tyle wam daję". Nikt go nie nauczył, że krzywdzi matkę i mnie. A dziś? Pomagam im.

Pamiętam ten ranek, w którym dowiedziałaś się o śmierci Gustawa Holoubka. Spłakana, musiałaś lecieć do Kijowa, by okrągłą kwotą dolarów przyspieszyć operację mamy, by ją uratować.

- Holoubek był dla mnie jak drugi ojciec. Ten dobry, mądry, opiekuńczy. To on zaprosił mnie do Ateneum. Kiedy umarł, świat mi się zawalił. Musiałam tego dnia zagrać "Taniec z pamięcią", spektakl w jego reżyserii. O świcie byłam już w samolocie do Kijowa, żeby ratować życie matki. Zdążyłam w ostatnim momencie. Po operacji nosiłam ją na rękach przez 10 dni w szpitalu - mimo że wszystko było zapłacone, nikt się nią nie opiekował. Ale każdej nocy wracałam do domu, bo tam był tata, który był ciężko chory. Myłam, karmiłam. Przedtem rodzice przyjechali do mnie do Warszawy, jeszcze w czasach, kiedy na Ukrainie panowała czarna rzeczywistość, w Polsce - kolorowy kapitalizm. Nie czuli się w Polsce dobrze. Mama jest człowiekiem skromnym. Chwila, kiedy w Kijowie wychodziła z domu, to był i moment jej wolności. W domu była jak w klatce, więc wyjścia na zakupy: po chleb, masło, mleko, kiełbasę, oznaczały wyzwolenie. Kolejki to był jej dreamland. A w Polsce nasz "nadmiar" ją przytłaczał. Dobrze, że nie przyjechała do Los Angeles (śmiech). Ja od początku chciałam podróżować i ciągle podróżuję.

Zbierałaś pieśni, a nocleg i kolację odpracowywałaś, pomagając w polu.

- To był cudowny czas. Brałam plecak i ruszałam w drogę. Zjechałam Litwę, Gruzję, Armenię, Abchazję, Łotwę. Od 18. do 22. roku życia mnóstwo jeździłam. Musiałam dać sobie radę. Rodzice nie wiedzieli, gdzie jestem i co robię. Tylko mamę informowałam, że żyję. Jechałam autostopem, ktoś, kto mnie podwoził, mówił: "Zbierasz pieśni? Wpadniemy na moją wieś". A tam przed drewnianą chatą siedmiu starców z długimi brodami, opartych na klukach - takiej lasce drewnianej ręcznie robionej, z grubym uchwytem - śpiewa na pięć głosów. Na stole stoi czacza, wódka z winogron, i arbuz tak dojrzały, że cała łąka pachnie.

A Ty nie miałaś ani aparatu, ani dyktafonu, ani kamery.

- Kamery? Miałam gigantyczny magnetofon szpulowy. Kamery to miało KGB i Mosfilm (śmiech). Nagrywałam, notowałam i wciąż noszę ten obraz pod powiekami.

Jak się znalazłaś w Polsce?

- Tembr - jeden z teatrów w Moskwie - zorganizował Międzynarodowe Laboratorium Teatralne w Perejasławiu Zaleskim, coś w stylu Grotowskiego. Byłam jedyną zaproszoną przedstawicielką z Ukrainy. Potem Teatr Węgajty zaprosił mnie do Polski. To był mój pierwszy wyjazd z ZSRR. Przyjechałam na miesiąc, a wyszło z tego wiele lat. To był teatr offowy, nie przelewało się. Raz było coś do zjedzenia, innym - niekoniecznie.

Byłaś głodna.

- Znałam to uczucie z czasów, gdy uciekłam z domu. Pouczające. I dobre na linię. Poza odżywianiem się sztuką dorabiałam, pastując podłogi u starszych pań, które chodziły za mną, pokazując: "A jeszcze tu, jeszcze tu". Wiesz, że na Ukrainie w czasach mojej młodości najlepszą pracą dla artysty była posada stróża i sprzątaczki? Milicja nie miała na człowieka haka i nie mogła zatrzymać go za pasożytnictwo. Dwie godziny zamiatasz, mieszkanie za darmo, a potem piszesz poezję, śpiewasz, dostajesz Nobla.

W Polsce los się dla Ciebie odmienił?

- Zaczęłam komponować muzykę teatralną. Pracowałam z Glińską, Lupą, Warlikowskim, śpiewałam w kompozycjach Jacka Ostaszewskiego. To starczało na wynajem mieszkania, książki, płyty, szpilki i chleb. Koncertowałam. W Polsce, we Włoszech, Niemczech, Anglii.

Metropolita Bazyli zachwycał się, że "przez Twój glos sam Bóg przemawia". Ale próbowano Cię namówić na śpiewanie patriotycznych utworów.

- Patriotycznych? To złe słowo. Miałam kontakt z Ukraińcami, którzy urodzili się w Polsce, ale uważali, że bycie Ukraińcem jest największą wartością. A ja uważam, że największą wartością jest człowieczeństwo. Tak samo uważam, że religijność, albo jej brak, jest sprawą prywatną i nikomu nic do tego. Jestem samotnikiem i moje własne wybory życiowe, błędy są wyłącznie moje i ja za nie ponoszę odpowiedzialność. Kiedy Polacy sobie trochę popiją, to mówią przy stole głównie o polityce. Na Ukrainie ludzie wtedy śpiewają, a jeżeli mówią- to o miłości, Bogu. U nas przy stole nie wypada mówić o polityce.

Jak wygląda Twoje obecne życie?

- Jestem albo w teatrze, albo na planie, albo na lekcji baletu, albo w kinie. Szlifuję angielski, poprawiam grę na pianinie. Znalazłam się tam, gdzie chciałam być.

Zauważyłam Cię w epizodzie, ale w jakim! W "Rewersie" Borysa Lankosza.

- Dziękuję. To była młoda rosyjska generałowa, w Warszawie z początku lat 50. Zagrałam też epizod u Agnieszki Holland w jej filmie "W ciemności". Pracowałam przy tym filmie też jako konsultantka od języka ukraińskiego.

Poznaliście się z Januszem Głowackim...

- ...gdy skomponowałam muzykę do jego "Czwartej siostry" we Wrocławiu. A potem do wersji w Teatrze Telewizji i w radiu.

Pojawienie się Janusza w Twoim życiu to był huragan czy raczej podmuch wiosennego wiatru?

- Trąba powietrzna. Janusz jest człowiekiem niespokojnym, który cały czas pracuje. Nie umie odpoczywać. Przed chwilą wydał książkę "Good night, Dżerzi", kończy scenariusz, ma propozycje dwóch następnych - w Ameryce i we Francji, końca nie widać. Jest w stałym stresie. Cyzeluje zdanie po zdaniu. Trudny człowiek w życiu codziennym. Ma opinię playboya, a nienawidzi wychodzić z domu. Niedawno zdałam sobie sprawę, że komunikowałam się przez ostatnie 12 lat ze światem głównie poprzez Janusza. On zmienił moje życie. Przedtem dużo podróżowałam i byłam odpowiedzialna tylko za siebie. Teraz wrosłam w niego.

Jest po trosze Twoim dzieckiem?

- Czasem ja jestem dzieckiem, czasem on. Czasem jest to bajka, a czasem wprost przeciwnie.

Bardziej Andersen czy Grimm?

- Rosyjska bajka ludowa. Czasem bawi, a czasem straszy, ale lubię ją czytać.

Ile spektakli razem zrealizowaliście?

- Najpierw był "Wertyński".Potem "Miłość po rosyjsku", "Podwórko-świat" i "Jesienin". Robiłam muzykę do wielu Janusza sztuk i filmu dokumentalnego o nim "Depresja mon amour". Dostaliśmy nagrodę Polskiego Radia za "Podwórko-świat". Janusz za radiowy debiut reżyserski, ja za wykonawstwo. Ostatnio w radiowej Trójce Baszka Marcinik zrobiła adaptację "Good night, Dżerzi". Wystąpiłam w niej z Piotrem Fronczewskim, Wiktorią Gorodeckoją i Januszem oraz napisałam muzykę. Ciąg dalszy nastąpi.

"Otworzyłam mu uszy na muzykę", powiedziałaś mi o początkach Waszej twórczej miłości.

- Mam wciąż wrażenie, że muzyka go nudzi. Jest bardziej wrażliwy na słowo niż na muzykę.

Razem tylko pracujecie czy też spędzacie wspólnie wolny czas, że spytam podstępnie?

- Za dużo pracujemy: ostatni raz byliśmy na wakacjach w Hiszpanii dwa lata temu. Teraz byłam parę dni w Rzymie, bo Janusz kończy pisanie scenariusza filmu o Wałęsie, a ja chciałam spacerować od świtu do nocy. Udało mi się, wróciłam zmęczona.

Chodziłaś po wiosennym Rzymie...

- ...cudownym miejscu: niebieskie niebo, czerwone wino, prawdziwa pizza, co krok frutti di marę. I paru fantastycznych przyjaciół, a pod stopami pramatka europejskiej kultury - ziemia, po której chodzili cezarowie, no i teraz ja. Życie potrafi być takie cudne. Odwracałam się, żeby to wytłumaczyć Januszowi... ale był w Warszawie (śmiech).

Powiedziałaś mu to? Temu prowokatorowi i cynikowi. Uroczemu skądinąd.

- Tak. I przysiągł, że do Wenecji to już pojedziemy razem. Utopić się (śmiech).

Mentor, mistrz, przewodnik?

- Tak. Wszystko razem i jeszcze trochę. Jest tak absorbujący, że nie mam czasu na innych.

Jednak wyrwałaś się do Rzymu.

- Janusz bardzo nie lubi, kiedy ja w ogóle bez niego gdziekolwiek się ruszam.

Ciekawe, dlaczego?

- Nie wiem, nie wiem. (Po chwili głębokiego namysłu). Nie wiem...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji