Artykuły

Dwie suknie i lukier

Bardzo rzadko wielkie operowe gwiazdy przyjeżdżają do Polski. Aby je zaprosić, trzeba dysponować odpowiednim budżetem, a dodatkowo zaplanować to z dużym wyprzedzeniem. Na występ w regularnych spektaklach szanse są niewielkie. Łatwiej zaprosić artystów na recital - pisze Jacek Hawryluk w Gazecie Wyborczej.

Zacznę jednak od końca, bo był właśnie taki, o jakim marzyłem. Artystka na czwarty bis wykonała arię z opery "Umarłe miasto" Korngolda. I wtedy można było się przekonać, na czym polega jej klasa i wielkość i za co jest tak bardzo ceniona. Wyczucie melodii, świetne zrozumienie tekstu, delikatność, czar. I co?

Bardzo rzadko wielkie operowe gwiazdy przyjeżdżają do Polski. Aby je zaprosić, trzeba dysponować odpowiednim budżetem, a dodatkowo zaplanować to z dużym wyprzedzeniem. Na występ w regularnych spektaklach szanse są niewielkie. Łatwiej zaprosić artystów na recital. Na jeden wieczór. Tak właśnie się stało we wtorek. W Teatrze Wielkim - Operze Narodowej wystąpiła Amerykanka Renée Fleming od lat śpiewająca w najważniejszych teatrach operowych, nagrywająca dla firmy Decca (do której ostatnio dołączyła także nasza Aleksandra Kurzak), trzykrotna zdobywczyni Grammy. To dla niej projektowane są specjalne kreacje, dla niej stworzono perfumy i deser. Słowem diwa. I co? Przyjechała, zaśpiewała i niewiele, poza dwiema sukniami, pozostało w mojej pamięci.

Zacznę jednak od końca, bo był właśnie taki, o jakim marzyłem. Artystka na czwarty bis wykonała arię z opery "Umarłe miasto" Korngolda. I wtedy można było się przekonać, na czym polega jej klasa i wielkość i za co jest tak bardzo ceniona. Wyczucie melodii, świetne zrozumienie tekstu, delikatność, czar. Przez chwilę czułem się podobnie, gdy słuchałem, w pierwszej części, jej Masseneta (wykonała dwie arie z "Thais" i "Kleopatry").

Poza tym Fleming - na dużym luzie, prowadziła nawet zgrabną konferansjerkę - jakby odpuściła, a może została zaskoczona wielkością sal, bo nie zawsze było słychać, co śpiewa. A śpiewała pieśni Ryszarda Straussa, arie z oper Leoncavalla, Pucciniego, Zandonaiego i swoją ukochaną "Rusałkę" Dworzaka, z której wykonania słynie (sama ma czeskie korzenie, stąd miłość do muzyki czeskiej). Bisy: "O mio babbino caro" Pucciniego, coś z rodzimego repertuaru - "Summertime" Gershwina i "I Feel Pretty" Bernsteina. I wspomniany Korngold.

Takie okolicznościowe koncerty obarczone są przypadkowością - dla wytrawnej artystki stanowią rutynę. I rutynowy był występ w Warszawie - świetnie wyreżyserowany (także z bisami), lukrowany, przesłodzony, w którym zabrakło prawdziwych emocji i wzruszeń. Fleming ma ogromną klasę, w którą nie wątpię, tyle tylko, że występ w Warszawie zupełnie jej nie potwierdził.

Amerykanka chwaliła Orkiestrę TWON oraz dyrygującego Kristjana Järviego. Kurtuazyjny to gest, tak źle bowiem grającej orkiestry Opery w Warszawie dawno nie słyszałem. Interludia symfoniczne z opery "Intermezzo" Straussa wykonane zostały na poziomie orkiestry akademickiej. Akompaniowanie w ariach też pozostawiało wiele do życzenia. W sumie zamiast święta nuda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji