Artykuły

Profesor i dziewczyna

Wielka szkoda, że wychodziłam z teatru, myśląc "jakie te baby są głupie" - o spektaklu "Oleanna" w reż. Andrzeja Sadowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie pisze Anna Matras z Nowej Siły Krytycznej.

W przedpremierowych wywiadach Andrzej Sadowski, reżyser spektaklu "Oleanna" w krakowskim Teatrze Ludowym, zapowiadał nałożenie na dramat Davida Mameta "polskiej perspektywy". Widzowie dostają jednak sceniczny obrazek jakby żywcem wyjęty z amerykańskich filmów Woody'ego Allena: biurko i biblioteczka intelektualisty-neurotyka, wszędzie książki, wokoło jasne, pastelowe kolory. W kącie stoi skórzana kanapa, nietypowy chyba element gabinetów na polskich uniwersytetach. A za oknem widok na wielkomiejską kamienicę, ale ani trochę nieprzypominającą tych krakowskich. Podobnych rozczarowań jest w spektaklu Teatru Ludowego znacznie więcej.

Sadowski wystawił "Oleannę" Mameta argumentując, że jest to jeden z najlepiej napisanych dramatów, jakie zna. Cóż z tego, jeśli w tych zachwytach nad konstrukcją i dialogami zapomniał o głębokiej analizie treści. I ta powierzchowna lektura tekstu mocno przebija przez reżyserską interpretację. Bohaterowie spektaklu to profesor uniwersytetu John (Tomasz Schimscheiner), pracownik z długim stażem, czekający na mającą nadejść lada chwila dożywotnią nominację oraz jego studentka Carol (Karolina Stefańska) - nierozgarnięta, mało inteligentna dziewczyna. Profesor, a konto nominacji, buduje dom. Jego służbowy telefon dzwoni nieustannie: rozmawia z żoną i prawnikiem, rozwiązuje na odległość swoje problemy. W sam środek tych problemów wkracza Carol. Ma szereg wątpliwości wobec wykładów Johna, nie potrafi zrozumieć napisanej przez niego książki, czego potwierdzeniem jest niezaliczona praca semestralna. Czym tak ujmuje profesora, że ten postanawia poświęcić jej swój czas na ponowne tłumaczenie treści wykładów? Wydaje się, że obecność Carol, żywej porażki jego metod pedagogicznych, jest tylko pretekstem do rozpoczęcia wariackiego monologu. Zawiera w nim krytykę systemu szkolnictwa wyższego i własne wątpliwości, dotyczące sensu nauczania. I, co najważniejsze, projekt "lepszego jutra", swoją Oleannę, utkaną z marzeń i życzeń. Ten nieprzerwany, maniakalny monolog staje się narzędziem władzy i dominacji - doprowadza Carol do histerii. A że od zawsze wiadomo: najlepszą obroną jest atak, dziewczyna wnosi skargę do komisji uniwersyteckiej, posądzając Johna o molestowanie seksualne.

Nieporozumienie dwojga bohaterów staje się przyczyną nieszczęśliwych wypadków. Mamet rozdziela racje po równo. John jest ofiarą dwuznaczności ludzkiego zachowania i swojej bezmyślnej paplaniny - męskiego aparatu opresji. Carol zostaje zaatakowana przez jego monolog, nie dostaje prawa głosu, co traktuje jako dyskryminację. Dlatego sięga po najmocniejszy argument: zarzut o seksizm. W tej walce to ona staje na wygranej, ofensywnej pozycji. W krakowskim spektaklu szala sympatii przechyla się na stronę Johna. Schimscheiner robi wszystko, żeby zdobyć przychylność widowni. Jego profesor to lekko ciapowaty, sympatyczny świr, który żyje w świecie swoich książek, a nie w tym rzeczywistym. Przytłaczają go problemy z nowym domem, natrętna żona i rozterki wieku średniego. Natomiast Carol Stefańskiej to od początku do końca postać niesympatyczna. Najpierw irytuje swoją bezradnością i głupotą, potem, gdy już przerodzi się w wojującą feministkę, będzie denerwować patetycznymi frazesami, które wyrzuca nerwowo z siebie w rozmowach z Johnem.

Reżyser zapowiadał "wojnę płci", która jest rzeczywiście istotnym elementem dramatu Mameta. Jednak w spektaklu Sadowskiego ta wojna zamienia się w nieznośną przekrzykiwankę pomiędzy natrętną studentką-feministką (która pewnie nie rozumie znaczenia tego terminu) a safandułowatym profesorem, pogrążonym w utopii swojej Oleanny. I nie bez przyczyny nazywam ten spór "przekrzykiwanką", bowiem to słowo idealnie oddaje poziom aktorskich interpretacji. Widzowie niewiele dowiedzą się o postaciach, skoro te jedynie starają się przekrzyczeć siebie nawzajem, wcinają się sobie w słowa, zacinają i nie kończą myśli. Być może w ten sposób reżyser starał się nadać akcji tempa, a budowane napięcie stopniować jak u Hitchcocka: od trzęsienia ziemi po zdarzenia coraz gorsze. Niestety widz nie potrafi wyłapać żadnej treści z wykrzyczanego na scenie tekstu. Gdy pada jakieś dowcipne sformułowanie nikt się nie śmieje, bo przecież przed momentem było aż nazbyt poważnie. Dziwią gwałtowne wyciemnienia i filmowe cięcia. W takiej chaotycznej konstrukcji zgubić się można od razu. I przyznaję, że ja skapitulowałam już po pierwszej części. Za sugestią reżysera znienawidziłam Carole, poddałam się antyfeministycznemu dyskursowi i nie znalazłam nic na obronę tej złej dziewczyny. Tragiczne, finałowe wypadki nie poruszyły mojego sumienia, aktorzy nawet lekko nie trącili żadnej z moich uczuciowych strun. Zdziwiłam się nawet, że po tak płytkiej i emocjonalnie jednostajnej akcji następuje tak drastyczny i ekspresyjny finałowy wybuch - jakby oderwany zupełnie od całości spektaklu. W dramacie Mameta uzasadniony i poruszający, tu pasował, jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Wielka szkoda, że wychodziłam z teatru, myśląc "jakie te baby są głupie". Chyba nie o to chodziło reżyserowi. A może to jest ta "polska perspektywa"? Rozczarowujące.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji