Artykuły

Jak najszybciej zapomnieć

"Himmelweg. Droga do nieba" w reż. Katarzyny Kalwat w Teatrze im. Słowackiego. Pisze Łukasz Maciejewski w Polsce Gazecie Krakowskiej.

Staram się nie używać tak kategorycznych sądów, ale w tym przypadku nie da się inaczej. Spektakl "Himmelweg. Droga do nieba" w reżyserii Katarzyny Kalwat w Teatrze im. Słowackiego to kompromitacja inscenizatorki i zespołu aktorskiego.

W znakomitym eseju Anny Burzyńskiej zamieszczonym w programie przedstawienia, czytamy o wadze tekstu hiszpańskiego pisarza, Juana Mayorgi, dla nowego ukazania holocaustu w literaturze. Kłopot w tym, że w scenicznej adaptacji tej prozy ocalały wyłącznie amatorsko zainscenizowane frazesy, półprawdki i banialuki.

Akcja przedstawienia rozgrywa się podczas drugiej wojny światowej w obozie eksterminacyjnym przypominającym słynny Terezin. Na wieść o przybyciu komisji "Czerwonego Krzyża" przygotowywana jest symulacja lepszego życia. Wybrani Żydzi, w zamian za wątłą nadzieję na ocalenie, na czas kontroli stają się szczęśliwymi, sytymi mieszczuchami. Śpiewają piosenki, spacerują, flirtują itd. Założenie się powiodło. Emisariusz dał się nabrać. Widzowie nie będą tak wyrozumiali.

Spektakl Kalwat jest torturą. Pierwsze minuty wypełnia nieskończenie długi monolog delegata "Czerwonego Krzyża", granego przez Feliksa Szajnerta, który na pustej, przyciemnionej scenie, matowym głosem rozwlekle opisuje wrażenia z wizyty w obozie. Szajnert deklamuje, w tym czasie publiczność zasypia. Nie lepiej było puścić audiobooka?

Następnie kolejno instalują się aktorzy "Słowackiego" grający "aktorów" z obozu zagłady. Jednak nie tylko rzeczywistość, w której znaleźli się bohaterowie Mayorgi, była koszmarem. Tragedia okazała się zaraźliwa. Przeniosła się na scenę. W banalnym, refrenowym układzie dialogów, w ramach którego poszczególne kwestie są powtarzane jak na teatralnych próbach, kompletnie pogubili się krakowscy aktorzy. Z wyjątkiem świetnego, sztuczno-prawdziwego epizodu Marty Konarskiej, wszyscy, na czele z zaproszonymi dziećmi, zagrali ?ez żadnego napięcia. Prawdopodobnie nikt z zespołu nie dowiedział się, w jakim celu znalazł się na scenie, jakie otrzymał zalania i o co w tym wszystkim chodzi. Gwoździem pieczętującym klęskę przedstawienia jest w założeniu kluczowa scena rozmowy komendanta obozu (Grzegorz Mielczarek) z szefem gminy żydowskiej, Gottfriedem (Tomasz Międzik). Mayorga zestawił dwa typy osobowościowe na zasadzie kontrastu. Kapitan to rozmiłowany w literaturze i filozofii erudyta, prawdopodobnie gej, postać przypominająca bohaterów z kina Viscontiego (zwłaszcza "Zmierzchu bogów"), z kolei Gottfried to zwyczajny, dosyć nieśmiały drobnomieszczanin. Dyskusja pomiędzy dwójką tak niedobranych typów byłaby ciekawa, gdyby nie aktorskie grepsy Grzegorza Mielczarka, który nie tylko kompletnie zdominował partnera, ale zrobił to w naprawdę tandetnym stylu.

Mielczarek jest zdolnym aktorem, ale potrzebuje silnego reżysera, który namówiłby go do ograniczenia dyżurnego zestawu min, scenicznego ADHD, tików i półuśmieszków - w założeniu okrutnych, w rezultacie groteskowych. W Kalwat nie znalazł żadnego wsparcia. Zaszalał zatem na własną rękę. Na scenie mruczy, sapie i pokrzykuje bez umiaru i bez sensu. Komendant to najgorsza, najbardziej przeszarżowana rola w jego dorobku.

Szanuję zespół Teatru Słowackiego za ambicje i poszukiwania. Młoda reżyserka, asystentka Lupy, jest jeszcze studentką. Początki często bywają trudne. Dlatego uważam, że najlepiej byłoby, gdyby o wspólnej katastrofie pod tytułem "Himmelweg" wszyscy zapomnieli jak najszybciej. Gorzej być nie może.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji