Artykuły

Jak lalki tańczą w musicalu

Ma 28 lat, prawie dwa metry wzrostu i najlepiej radzi sobie... z lalkami. Pomimo tego bardzo szybko TOMASZ CZARNECKI znalazł swoje miejsce w zespole Teatru Muzycznego w Gdyni. Nie tylko występuje na scenie, ale też reżyseruje. Premiera jego przedstawienia "Pippi" Teatru Junior odbędzie się już za parę dni.

- Kariera w teatrze wiąże się z hierarchią - przyznaje Tomasz Czarncki [na zdjęciu]. - Najpierw jesteś w zespole, potem grasz pierwsze role i w końcu tą główną. Ja wszedłem do Muzycznego bocznym wejściem i nie sądzę abym umarł na scenie po zagraniu tej upragnionej. Cały czas bawią mnie moje małe sukcesy.

Debiutował w Teatrze Muzycznym w 2007 roku w musicalu "Fame" w reżyserii Jarosława Stańka. Stworzył tam ciekawą i zabawną postać. Typ outsidera, który łączy poszczególne sceny i wątki, ale ma też lekko zaznaczony romans z główną bohaterką Sereną. Na scenie pojawił się ze swoim nieodłącznym narzędziem pracy. - O tym, że jestem lalkarzem Jarek dowiedział się na castingu - opowiada Czarnecki. - On lubi wyłapywać takie smaczki. Pokazałem mu jakie są rodzaje lalek i jak się z nimi pracuje. Wybrał marionetkę i wpisał ją do spektaklu od zera.

Debiut okazał się dla niego szczęśliwy. Nie tylko polubiła go publiczność, ale też udowodnił sobie i zespołowi teatru, że potrafi odnaleźć się w musicalu. - To było ważne aby przekonać do siebie ludzi - uważa Czarnecki. - Nie jestem aktorem musicalowym i tancerzem. Nie mam predyspozycji, które na dzień dobry są tu oczekiwane i doceniane.

W musicalu wymagania względem aktorów i tancerzy są skrajnie wyśrubowane. Jeszcze do niedawna również w Studium Wokalno - Aktorskim, działającej przy Teatrze Muzycznym wylęgarni polskich talentów, istniały ściśle określone oczekiwania, m. in. co do wieku i wzrostu przyszłych adeptów. Pomimo, że powoli odchodzi się od tych wytycznych, zespół Muzycznego jest w zasadzie jednorodny. Na jego tle Tomasz Czarnecki wyróżnia się - ma prawie dwa metry wzrostu i solidną posturę.

- Dyrektor Maciej Korwin, przyjmując mnie do teatru nie ukrywał, co jest moim atutem - śmieje się Czarnecki. - Nie chodziło o niebywałe zdolności wokalne, czy aktorskie. W Muzycznym brakowało ludzi wysokich i charakterystycznych.

Całkowity przypadek

Tomasz Czarnecki (rocznik 1983) swoją przygodę z aktorstwem rozpoczął od nauki w Akademii Teatralnej. Startował do warszawskiej, ale skończyło się na drugim etapie egzaminów. Pozostał więc w rodzinnym Białymstoku. Tam dostał się na Wydział Sztuki Lalkarskiej. Został, jak sam mówi, na "rodzinnym garnuszku".

Wybór lalek nie był w jego przypadku wynikiem fascynacji, czy rodzinnych tradycji. - Nie oszukujmy się, jeżeli ktoś ma 18 lat i idzie na studia, to o lalkach nie wie za wiele - przyznaje aktor.

Na początku założył, że na uczelni zostanie rok, a potem zacznie szukać "nowych opcji". Ale rok mu wystarczył, aby przekonać się, że lalki to jego świat. Program studiów i liczne wyjazdy zagraniczne gwarantowały rozwój i możliwość obserwacji. Wizyty w teatrach Włoch, Francji i Niemiec otworzyły mu oczy na stan polskiej kultury lalkowej. - U nas spektakl lalkowy dla dorosłych, to nadal coś wyjątkowego - opowiada. - W teatrach dominują produkcje dla dzieci, które - niestety - przeważnie nie stoją na najwyższym poziomie. Byłem świadkiem takich spektakli, w których nie chciałbym się znaleźć. Przykro patrzeć na aktorów, którzy grają codziennie dwa razy to samo, a dzieci po pół godzinie zaczynają się nudzić.

Przecieranie szlaków

Za namową przyjaciela postanowił szukać swojego miejsca w teatrze muzycznym, który był mu wówczas całkowicie obcy. Widział co prawda słynne "Koty" w Teatrze Muzycznym Roma, ale na tym kończyła się wiedza. Fascynowało go jednak połączenie teatru i muzyki. - Wysłałem swoją ofertę m. in. do Romy i Teatru Muzycznego w Gdyni - opowiada Czarnecki. - Szczęśliwie tego samego dnia dostałem odpowiedź, że są wewnętrzne przesłuchania i żebym przyjeżdżał nad morze.

Dyrektor postawił Czarneckiemu jeden warunek: musi nadrobić różnice programowe między studiami w Białymstoku, a programem gdyńskiego Studium. Chodziło przede wszystkim o zajęcia z tańca, kształcenia słuchu i wokalu.

Aktor szybko wszedł w rytm życia teatru. Najpierw pojawił się w koncercie sylwestrowym, a potem już w pozycjach repertuarowych. Po "Fame" m. in. jako diabeł we "Francesco", Wysocki w "Lalce" oraz Czarny Rycerz i lalkarz poruszający krwiożerczym królikiem w "Spamalocie". Barwne, czasami zabawne, a z pewnością zauważalne role. Ale ciągle tylko epizody. Wszystko za sprawą warunków fizycznych i głosowych. Jako bas baryton, Czarnecki nie może liczyć na główne role, które w musicalu rozpisane są zazwyczaj dla tenora. Z kolei głosy niskie to role dziadków, ojców i starszych panów. Czarnecki: - Wiem, że na główną rolę w musicalu muszę czekać. I to pewnie z kilkadziesiąt lat. Jestem dużym facetem z młodą twarzą, a więc nie zagram teraz ojca. A na dzieciaka jestem za wysoki.

Po kilku latach obecności na scenie nabrał jednak już dystansu. - Po skończeniu szkoły, każdy myśli o wielkich rolach - opowiada. - Ważne jednak, aby jak najszybciej odnaleźć siebie, ale nie obniżać przy tym swoich ambicji, być świadomym swoich warunków, głosu i emocji.

Pomysł na siebie

Do Gdyni Czarnecki przyjechał z postanowieniem, że będzie realizował swoje własne projekty. Szybko wybrał się do gabinetu dyrektora z pomysłem wyreżyserowania spektaklu. Scenariusz "Strasznych dzieci" oparł na tragikomicznych bajkach niemieckiego pisarza i lekarza Heinricha Hoffmana, powstałych w XIX wieku. W bajkowej konwencji zawarł historię rodziny, której życie zdominowały senne jawy, koszmary i fantazje. Na małej scenie Muzycznego pojawił nie tylko jako reżyser, ale i aktor. Stworzył znakomitą rolę dziecka, towarzyszyli mu na scenie Alicja Piotrowska i Aleksy Perski - jako rodzice. Ważnymi "aktorami" były też same lalki. To za ich pomocą Czarnecki z powodzeniem ukazał błędy wychowawcze oraz psychiczne i fizyczne tłumienie indywidualności dziecka. - Gdybym wtedy wiedział ile będzie mnie ten spektakl kosztował czasu, łez, wysiłku i pracy, to tak naprawdę nie wiem, czy bym się na jego realizację zdecydował - wspomina dzisiaj Czarnecki.

"Straszne dzieci" to był bardzo ważny i warty uwagi debiut, który nie zdobył jednak serca publiczności. - Widzowie nie traktowali tego jako komedii, a taki charakter miał dla mnie ten spektakl. Widocznie moje nieco czarne poczucie humoru nie okazało się tak uniwersalne, jak np. w "Spamalocie" - podsumowuje Czarnecki.

Impulsem do pracy nad "Strasznymi dziećmi" były m. in. historie zasłyszane od dzieci, z którymi Czarnecki miał zajęcia w ramach warsztatów "Lato w teatrze", organizowanych przez Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Był to jego pierwszy projekt edukacyjny. Wraz z Markiem Richterem prowadził zajęcia aktorskie, a dzieciaki oblegały go, niczym starszego brata. Po wakacyjnej przygodzie propozycję współpracy zaproponowała mu Małgosia Ryś, ówczesna szefowa działającego przy Muzycznym Teatru Junior. - Miałem prowadzić grupę "form", czyli coś na pograniczu teatru lalek i teatru plastycznego Na zajęcia zgłosiło się tylko 10 osób, widocznie lalki są niszowe nie tylko wśród dorosłych - kwituje Czarnecki z uśmiechem. Po krótkim okresie jego grupa dołączyła do aktorskiej, którą prowadził od tego momentu wspólnie z Richterem.

Praca z dzieciakami zaczęła przynosić pierwsze owoce w postaci spektakli, m. in. "Hotel Palace" i "Kubuś Puchatek". Potem przyszła propozycja ze strony studentów.

"Gwiazdka w Muzycznym" i "Pippi"

Ze studentami Tomasz Czarnecki miał kontakt od początku pracy w Muzycznym. Najpierw sam brał udział w zajęciach, wyrównując różnice programowe, potem był asystentem, a teraz - wraz z Krzysztofem Żabką - prowadzi zajęcia z piosenki aktorskiej. Przez pewien okres uczył nawet rocznik, z którym niegdyś siedział w jednej ławce. Ale być może dzięki temu zyskał sympatię wśród studentów, którzy sami zgłosili się do niego z propozycją wspólnej pracy na nowo powstałej Scenie Studenckiej przy Centrum Kultury w Gdyni.

Poszukiwania odpowiedniego tekstu ponownie skierowały Rolanda Topora i jego "Hotelu Palace". W efekcie powstał dobry spektakl studencki, czarny teatr absurdu, opierający się na skeczu. Jego siłą są śmiało zagrane role, świadomie poprowadzone i dobrze zaśpiewane. Dodatkowym atutem było zrealizowanie spektaklu w hotelowej przestrzeni, gdzie grany był jeszcze do niedawna - Teraz przenieśliśmy się do Centrum Kultury gdzie mamy większą scenę i lepsze warunki - opowiada Czarnecki. - Dodatkowo latem trzy razy pokażemy spektakl na Scenie Letniej w Gdyni.

Praca ze studentami i aktorami jest dla Czarneckiego zawsze wyzwaniem. Świadomość sceny jest wielkim atutem, ale też przekleństwem. Czasami pojawia się automatyczna blokada, strach, że coś nie wyjdzie. Wówczas zadaniem reżysera jest poprowadzenie młodego aktora w dobrą stronę. Zupełnie inaczej pracuje mu się z dzieciakami, które co prawda wymagają pracy od podstaw, ale w zamian dają niesamowicie pozytywną energię. No i sam wyznacza granice tej pracy. - Przyrównał bym to do gry na boisku piłkarskim - opowiada aktor i pedagog. - Nakreślam pole, w granicach którego pozwalam im robić, to na co mają ochotę. Ale trzeba nakreślić linię autu mocno i wyraźnie, tylko wówczas zabawa jest dobra.

Tą samą metodę stosuje przy już drugiej w tym sezonie realizacji na Dużej Scenie Teatru Muzycznego. Na 30 maja zapowiedziana jest premiera kolejnego spektaklu Teatru Junior w reżyserii Tomasza Czarneckiego. - Pierwsza w tym sezonie była "Gwiazdka w Muzycznym" - opowiada. - Udało się zrobić rzecz niesamowitą: "ogarnęliśmy" ponad setkę dzieciaków, oświetlenie i całą teatralną machinę ogromnej sceny. Spektakl zebrała bardzo dobre opinie u widzów, a bilety wyprzedane były na długo przed pierwszym pokazem. Projekt spodobał się również dyrektorowi, który dał mi zielone światło dla kolejnej realizacji.

Tym razem na scenie pojawi się 70 osób, chór i grupa taneczna. Na warsztat poszły przygody rudowłosej Pippi Langstrumpf, znanej z książek Astrid Lindgren. Czarnecki: - Bawimy się formą, konwencją, łamiemy rytm. Nie chcę aby to było przewidywalne bo wówczas robi się nudno.

Muzykę do spektaklu "Pippi" napisał Artur Guza, aktor Muzycznego, ale też znakomity muzyk i przyjaciel Czarneckiego. Obaj tworzą zgrany duet, który dał się poznać z dobrej strony już przy "Hotelu Palace". - Rozumiemy się bez zbędnych słów - przyznaje Czarnecki. - Jedna uwaga wystarczy, żeby następnego dnia czekała na nas kolejna świetna kompozycja.

Para na życie

Nad spektaklem "Pippi" pracuje w sumie sześć osób. To grupa zgranych przyjaciół, którzy mają za sobą wspólne projekty, wzajemnie się pilnują i poprawiają, gdy coś idzie w złą stronę. Chłopakom towarzyszy Renia Gosławska, Monika Wójcik oraz Vilde Valldal Johannessen. Norweska tancerka trafiła do Muzycznego w zeszłym roku, prywatnie jest partnerką Czarneckiego. - Vilde stara się mówić po polsku, ale czasami wychodzi jej to bardzo zabawnie - opowiada lalkarz. - Dzieciaki ją uwielbiają. Jest słodka, śmieszna, czasami za delikatna. I to ja wychodzę tutaj na tego "złego", który gdy coś mu się nie podoba, każe robić dzieciakom pompki.

Pomimo, że "Pippi" dopiero pojawi się na scenie (premiera zaplanowana została na 30 maja), Czarnecki ma już w głowie kolejne projekty. Również te, które chciałby zrealizować z profesjonalnymi aktorami. Wszystko jednak zależy od planów teatru i tego, jak zakończy się casting do "Shreka", którego premiera odbędzie się we wrześniu. Kalendarz w Muzycznym jest bardzo napięty. Z jednej strony stanowi to problem dla realizacji nowych, mniejszych przedstawień, ale z drugiej - to chyba najmniejsze zmartwienie dla aktora.

- Jestem niby taki "antymusicalowy", a jednak od 4 lat jestem we wszystkich tytułach na Dużej Scenie - mówi Tomasz Czarnecki. - Cieszę się, że jestem potrzebny i dzięki temu ciągle zajęty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji