Artykuły

Nie taki znowu łotr

"Don Giovanni" w reż. Mariusza Trelińskiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Adam Domagała w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

W zasadzie nic nowego. Wrocławska premiera "Don Giovanniego" to - jak zeznają ci, którzy byli na warszawskim spektaklu Mariusza Trelińskiego sprzed dziewięciu laty - to po prostu wierne przeniesienie tamtej produkcji do mniejszego teatru.

Nie widziałem oryginału w Operze Narodowej, pamiętam za to, że Treliński, który już wtedy był najjaśniejszą gwiazdą wśród stosunkowo nielicznego grona reżyserów operowych w Polsce, a więc i wymagania wobec jego kolejnych spektakli były ogromne, zebrał recenzje raczej słabe. Zaglądam do archiwum i czytam: "Mamy niby współczesny, choć wystylizowany obraz - w czarnym pudle sceny kolejne zmiany miejsca akcji rysowane są za pomocą siatki światłowodów rozświetlanych krzykliwymi, fluorescencyjnymi barwami. Wybujałe kostiumy Arcadiusa nawiązują do hiszpańskiego baroku znanego choćby z obrazów Velázqueza, ( ) Trudno doszukać się w działaniach bohaterów głębszych motywacji, a w inscenizacji scen - głębszej refleksji ("Gazeta Wyborcza"). Albo dużo mocniej: "Wielkie nic. Tym razem na scenie nie ma nawet ładnych obrazów, które silnie oddziaływały na widza w jego poprzednich realizacjach". ("Życie Warszawy"). "Spektakl prezentuje się jak piękna, kolorowa wydmuszka, efektowna z zewnątrz i pusta w środku" ("Rzeczpospolita").

Cytuję te fragmenty nie po to, by pastwić się nad nową edycją starego spektaklu, wcale niewydającego mi się takim bezrefleksyjnym i błahym. Chcę tylko zwrócić uwagę na zupełnie inny kontekst, w jakim ogląda się dziś spektakl Trelińskiego - otóż właściwie wszystkie recenzje warszawskiego "Don Giovanniego" były odpowiedzią na niespotykany wcześniej w przypadku opery wymiar reklamy. Na eksponowaną promocyjnie - ważną, ale przecież nie najważniejszą - obecność wśród realizatorów projektanta mody Arcadiusa, wówczas cieszącego się sławą jednego z pierwszych polskich celebrytów. "Skoro tak ten popkulturowy balon nadęto - zdawali się mówić recenzenci - to my ten balon przebijemy". I w efekcie nie przebili, bo Treliński klonował swojego "Don Giovanniego" jeszcze w kilku ważnych teatrach na świecie, a jego kariera od tamtego czasu pięknie się rozwija.

Wrocławską wersję spektaklu oglądałem bez jakichkolwiek uprzedzeń: kultura popularna dogłębnie przeniknęła już do świata sztuki wyższej (ktoś powie, że go zainfekowała; odpowiadam: bzdura, jest po prostu jego nawozem naturalnym). Przyzwyczaiłem się (zobojętniałem?) do agresywnej reklamy, nauczyłem manewrować wśród rozrzuconych wątków.

Nowy-stary "Don Giovanni" nie budzi żadnych skrajnych emocji, za to nie prowokuje już głupich pytań, czy operę należy uwspółcześniać, dodając jej nieco postmodernistycznego kolorytu. Jest poetycko i rubasznie, tragicznie i wesoło, kolorowo i szaro-czarno, straszno i śmiesznie. Niby nowocześnie, ale przecież tak samo, jak przeszło dwa wieki temu.

Podczas uwertury trzy kobiety klękają nad otchłanią, z której wyłania się Don Giovanni. I już wiadomo: bohater nie jest beztroskim uwodzicielem-rekordzistą, lecz człowiekiem złamanym, świadomym, że składa się z mrocznych instynktów, pędzącym ku samozagładzie. Fabuła rześko opowiedziana przez Trelińskiego idzie w stronę przewrotnego morału, innego od wyśpiewanego w finale. Bo owszem, wiadomo, że każdy złoczyńca musi bać się kary. Ale to przecież banał. Dlaczego nie zapytać o to, jak silny jest w człowieku pierwiastek autodestrukcji? Że wiedząc, iż ładuje się w kłopoty, uzależnia się od nich i nie potrafi przestać sobie szkodzić? Że widząc żałosny koniec, nie naciska hamulców? Że katastrofa wydaje mu się piękniejsza od nudnego ładu? A kiedy już naprawdę trzeba, uczciwie za nie wypiwszy, zapłacić za błędy, czy nie wypada tego zrobić z godnością? I jak tę godność zachować? I wreszcie - czy Don Giovanni, który przecież uosabia marzenia większej części ludzkości - to rzeczywiście taki łotr?

Pięknych, wizyjnych scen - tak typowych dla stylu Trelińskiego - jest tu sporo. Przeszarżowanych, farsowych zagrywek także. Czasem zgrzytają niedociągnięcia inscenizacji (za mało czasu na próby?), żarty rozgrywane w okolicach krocza są raczej mało zabawne. Generalnie jednak osiągamy estetyczną satysfakcję - oko się cieszy, ucho nie cierpi.

Łatwo, znając dziesiątki wykonań wzorcowych, czepiać się detali, ale przecież, powiedzmy uczciwie, nie po to Mariusz Treliński tak starannie wybiera swoje obsady pod względem umiejętności aktorskich i warunków fizycznych, żeby nie wiedzieć, że skutkiem ubocznym, sporadycznie, mogą być nieczyste koloratury. Więc jeśli umówimy się, że podczas następnych spektakli, już bez premierowej tremy, fiński dyrygent Jari Hämäläinen lepiej dogada się z orkiestrą, z naciskiem na sekcję skrzypiec, to obiecywany publiczności luksusowy towar rzeczywiście będzie z górnej półki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji