Pastorałka współczesna
BARDZO starannie, z dużym nakładem pracy, widocznym zwłaszcza w czystej wymowie tekstów śpiewanych, rzadko w naszych teatrach spotykanej - wystawił Teatr Współczesny piękną pastorałkę Ernesta Brylla zatytułowaną "Po górach po chmurach". Równie starannie i ładnie wykonują świetni aktorzy Teatru Współczesnego ułożone przez Witolda Grucę ruchy taneczne, a żywiołowe ewolucje jakie nadaje swoim wspaniałym kształtom Barbara Sołtysik zasługują na najwyższy entuzjazm. Do pięknych, wyprowadzonych z ludowej poezji piosenek Brylla piękna muzykę napisał Zbigniew Turski. I autor i kompozytor znaleźli doskonały sposób na uzasadnienie pełnego obywatelstwa ludowego motywu wiersza i muzyki w naszej nowoczesnej estetyce. Nie jest to tylko nawiązanie do tradycji, lecz złączenie w jedną artystycznie doskonałą całość elementów traktowanych częstokroć jako od siebie odległe. Nie jest to tak często spotykane spłacenie haraczu odrobienie pańszczyzny na ludowym zagonie - ale robota która toutes proportions gardes można przyrównać choćby do pracy wykonywanej przez Fryderyka Chopina.
Chwaląc tak dalej nie dojdę do prawdy którą wreszcie kiedyś trzeba wygarnąć. Otóż pastorałka Brylla zawiera elementy satyryczne i dydaktyczne: przeprowadza krytykę pewnych postaw społecznych. W konwencji ludowej szopki te postawy reprezentują między innymi osły, woły i barany. Zwłaszcza postawy baranie są zaadresowane do publiczności jako dość przejrzysta aluzja. A publiczność, zamiast się obrazić, klaszcze jak szalona i cieszy się wesoło. Słowo "baran", ilekroć padnie ze sceny wywołuje najwięcej zabawy. Jakże to o nas świadczy?
Wół grany uroczo przez Wiesława Michnikowskiego (scena Teatru Współczesnego od dawna ma szczęście do zwierząt) prezentuje satyrę bardziej wysublimowaną, ale nie mniej przejrzystą. A także osioł przedstawiony przez Tadeusza Surowę. Wśród innych konwencjonalnych postaci tej szopki widzieliśmy pasterzy o imionach czterech ewangelistów którzy przypominali bigbeatowy kwartet wokalny (Wojciech Brzozowicz, Maciej Englert, Stefan Friedmann i Ryszard Ostałowski), Adama i Ewę (Mieczysław Czechowicz i Barbara Sołtysik) Marię i Józefa (Ryszarda Hanin i Stefan Śródka), Anioła (Henryk Borowski, nieoczekiwanie rozśpiewany w tytułowej kolędzie), Heroda, Śmierć i
trzech królów, wśród których Kazimierz Rudzki wyróżnił się elegancją i dowcipem. Byli też żołnierze (piękne piosenki i bardzo dobra scena biwaku z gawędą o wolności noszenia lub nienoszenia wąsów), był Diabeł (Czesław Wołłejko) i Diabełka (Ilona Stawińska). Wśród postaci nietradycyjnych ujrzeliśmy zaś gromadkę panów z teczkami na delegacji, pielgrzymujących wraz z pasterzami "do Betlejem, choć Betlejema nie ma".
Nietradycyjną i nieoczekiwaną postacią w tej polskiej szopce Anno 1968 był... Hitler. W pewnym momencie kazano Czesławowi Wołłejce grającemu Diabła zdjąć perukę i pokazać widzom charakterystyczne uczesanie w ząbek i wąsik pod nosem. Takiego nieporozumienia w satyrze politycznej jeszcze nie widziałem, choć przecież skąd inąd wiadomo, że sam pracuję w tej dziedzinie i niejedno już dano mi posmakować. Świetne przedstawienie Teatru Współczesnego machnęło w tym momencie kozła i spadło poniżej dopuszczalnego poziomu. Satyryczny wiersz dotyczący naszych współczesnych problemów, zawierający sprawiedliwą, mocną i potrzebną jak powietrze krytykę rutyny, schematyzmu, lakieru, niebiańskiej słodkości i anielskiego samouwielbienia - został wygłoszony przez Hitlera. Komuś tu się chyba coś pomyliło.
Piękną szopkę, w której rozgrywa się akcja pastorałki, stworzyła Ewa Starowieyska, wypełniając scenę dowcipnymi kostiumami i maskami w stylu ludowym, szopkowym i odpustowym. Reżyserował przedstawienie Erwin Axer, może trochę, zbyt ceremonialnie, zbyt profesjonalnie, za mało jak na szopkę żywiołowo. Ale stworzył piękne widowisko, znakomicie rozwiązując mnóstwo inscenizacyjnych trudności, zawartych w sztuce Brylla.