Artykuły

Barbarella moczy nogi w Gople

PRZED kilku laty wypełniał z nadwyżką plany widzów w naszych kinach film Rogera Vadima "Barbarella" z Jane Fondą w roli tytułowej. Była to kosmiczna bzdura o międzyplanetarnej sex-bombie. "Barbarella" zrealizowana została w technicolorze, w znakomitym tempie, oparta na mnóstwie tricków technicznych, bez zawracania sobie głowy prawdopodobieństwem czy logiką.

Na końcu zawierała tyle banalną, co nie praktykowaną w życiu, maksymą moralną. Pouczała, że należy być szlachetnym, odważnym, przyzwoitym itp. Była więc bajką całą gębą. Bajką naszego wieku. Bajki epok wcześniejszych miast bohaterów kosmosu, rakiet, latających talerzy, supermanów i piersiastych piękności eksploatowały duchy i bogów, zawistne dżiny, fruwające dywany, złe wróżki i niepokalane dziewice. Cóż - czasy zmieniają się z szybkością jednostajnie przyspieszoną.

Adam Hanuszkiewicz - reżyser przewrotnie wierny autorom - zabrał się znowu ta Słowackiego, którego raz już uraczył drabiną, mikrofonem i Kurylewiczem. Zaprezentował nam "Balladynę" - szczególnie nudną i ckliwą baśń sceniczną, ostatnio przeznaczoną głownie do dręczenia uczniów VII klasy szkoły podstawowej (patrz lektury!). Aliści Hanuszkiewicz nie byłby Hanuszkiewiczem, gdyby tej baśni, napisanej w konwencji romantycznej, nie przeniósł w sferę współczesnych środków wyrazu. Gdyby nie przeadresował jej do widza młodszego o lat sto kilkadziesiąt, od tego ku któremu zwracał się Słowacki. I stąd "Balladyna" upodobniła się do "Barbarelli", a może nawet bardziej jeszcze do krzyżówki Barbarelli od Vadima z Fosforyczną Kobietą od Majakowskiego ("Łaźnia"), czyli wysłanniczki Kosmosu z wysłanniczką Przyszłości. Stąd spektakl, a w każdym razie pierwszą jego połowę, zdominował nastrój komiksowy, technicolor, huk motocykli. Powiało spalinami i bujdą na resorach, ale za to wyciekła nuda niczym gorzała z Grabca-Wierzby.

Wielki, wysokiej klasy cyrk, komedia ocierająca się o bufonadę, lawina pomysłów... Dzięki ryzykownym środkom udało się mistrzowi Adamowi skruszyć sklerotyczne złogi narosłe wokół mistrza Juliusza. Przeniesienie akcentów charakterologicznych z Balladyny na Alinę (ona to bowiem okazuje się tu nieznośną, uszczypliwą, zawistną zołzą), pokazanie Grabca jako wsiowego "atlanta" w ortalionowej wiatrówce i koszulkach polo, demaskacja Popielowej historiozofii Pustelnika, operetkowość Kirkora, zrobienie z Filona dwuznacznie roznamiętnionego do nieboszczki nekro-Fllona, wreszcie wspomniany już komiksowy świst nadnaturalny: Goplany, Skierki i Chochlika (wszyscy na Hondach) - oto kilka ważniejszych elementów interpretacji hanuszkiewiczowskiej, wyprowadzających sztukę z lektur szkolnych na scenę kabaretu współczesnego świata.

"Tygodnik Literacki" słusznie pisał już w 1841 roku o "Balladynie", że "humor, czyli ciągła mieszanina tragiczności i komiczności, wystąpić tu musi jako siła tworząca". I wystąpiła. Ale tragiczności nie sposób ani w Słowackim, ani w "Balladynie" umknąć. Tam gdzie pojawia się śmierć, poniżanie, gdzie są ból i okrucieństwo nie można wymigać się tragedii. I reżyser konsekwentnie poddał się tym rygorom. Od rozwibrowanej śmiechem i błazenadą części I przechodzimy do polskiej Lady Makbet - do części II. Balladyna, mimowolny uczestnik zbrodni staje się świadomym udziałowcem panowania. I tu zaczyna się ponure pasmo występków. Trupy ścielą drogę do tronu, aż po finalny morał z piorunem (zło ukarane) i gorzko ironiczny komentarz Dziejopisa Wawela, słusznie przywrócony scenie.

Ostatnia premiera Teatru Narodowego (Niech im Pan Bóg da za nią zdrowie!) stała się wielkim triumfem Janusza Kłosińskiego w roli Pustelnika i Bohdany Majdy jako Matki. Kłosiński konsekwentnie odbrązowił swego bohatera, strącił go z fanatycznego piedestału, uczynił zeń politycznego emeryta, postać tragiczną w śmieszności. Majda zamiast tradycyjnego "Króla Lira w spódnicy" pokazała bezczelną nuworyszkę, handlarkę z bazaru, skłonną do rajfurzenia córeczkami. Ale równocześnie, nie odchodząc od takiego modelu postaci, w scenach tragicznych przypomniała, że klęska i ból, cierpienie i śmierć są równie prawdziwe i okrutne wobec wielkich co małych, bohaterów i sklepikarzy kumoszek i królowych.

Święcił jak zwykle triumfy w roli Grabca-roztropka Wojciech Siemion. W śmieszności nie utopił przecie poetyckości postaci, co wiele znaczy. Jurną Barbarellę-Goplanę zagrała świetnie Bożena Dykiel, komiksowe marzenie o super-seksie. Cielesność podniesiona do rangi Wielkiej Chuci atomowej epoki. Dopiero w ostatniej scenie osnuła Dykiel subtelnym cieniem poetyczności swą bohaterkę, wracając ją Gopłu i elfom. Konsekwentnie, z powodzeniem sprowadził na deski operetki Kirkora - Andrzej Kopiczyński, przez cały czas głupawo radosny jak na amanta z "Krysi Leśniczanki" czy "Hrabiny Maricy" przystało. Ostatnią w kolejności, choć jedną z pierwszych na scenie, wymieniam najmłodszą - Anną Chodakowską, odtwórczynią roli tytułowej. Aktorkę o wielkiej sile tragicznej. Zagrała ona Balladynę w tonacji szekspirowskiej, na nucie znakomitego pierwowzoru - Lady Makbet. Uczyniła to z tak pełnym powodzeniem, że możemy być spokojni: z tragediami tragedii nie będzie - mamy obsadę!

Nie mogą pozbyć się obawy, że "Balladyna" w Narodowym obrazi smak paru bardziej zakademizowanych polonistów. Ufam jednak, że przywróci ona Słowackiemu wielu znudzonych nim uczniów. I ta świadomość wydaje mi się bardziej krzepiąca niż ewentualność gromów, jakie posypią się na głowy Hanuszkiewicza and Comp.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji