Artykuły

Janulka w drugą stronę

Na spektakl "Janulki córki Fizdejki" przygotowany w Teatrze Współczesnym przez Józefa Parę wybrałem się do Wrocławia zachęcony przez kolegów-krytyków. - Koniecznie musisz to obejrzeć - powiedział jeden - dawno nie widziałeś tak monstrualnego nieporozumienia. - Koniecznie musisz to obejrzeć - oświadczył drugi - spektakl naprawdę daje do myślenia, o Witkacym i w ogóle. Jak można się domyślać, tak zgodne rady z tak sprzecznymi motywacjami, świadczą najpewniej o zupełnej rozbieżności kryteriów. Jakoż, istotnie, o Witkacego kłócono się w podobny sposób już za jego dni. Wydaje się, że po kilkunastu latach pośmiertnej sławy dawne kontrowersje odżywają. Najpewniej był prekursorem, ale czy aby na pewno nie był też tęgim grafomanem? Coś niecoś wszakże wyjaśniliśmy sobie tymczasem definitywnie. W przedwojennych atakach na Witkiewicza stawiano bez wyboru pod znakiem zapytania wszystkie aspekty jego pracy: filozofię, wyobraźnię, dramaturgię, język. Od czegokolwiek zaczynali atakujący, zawsze dochodzili do generalnego zarzutu niezborności - niezrozumiałej i niesmacznej. Dziś takie rozprawy z pisarzem nie są już możliwe. Był na pewno niebagatelnej miary filozofem - twórcą całkiem koherentnego systemu. Był również autorem sztuk pełnych pomysłów scenicznych, którymi można by obdzielić wielu awangardzistów w teatrze z następnego 50-lecia. Umiał operować dialogiem, dysponował ogromną inwencją językową. A jednak... A jednak, choć doświadczenie wykazało niesłuszność każdego z wyjściowych argumentów w dawnych diatrybach - pozostaje wrażenie owej generalnej niezborności, której teraz nie przypisujemy już żadnemu z aspektów z oddzielna, ani filozofii, bo koherentnej, ani teatralności, najzupełniej konsekwentnej, ani nawet językowi, lecz właśnie całości.

Przypuszczam, że to budzące się ponownie (jak mi się zdaje) poczucie jakiejś istotnej niewydolności teatru Witkacego jest przede wszystkim efektem perspektywy. Prekursorem nie bywa się bez końca. To, co twórczość Witkiewicza zapowiadała - już się dokonało i już zostało zrealizowane w takiej właśnie mierze, w jakiej w ogóle mogą się dopełnić najbystrzejsze prognozy. Otóż nie jest wcale paradoksem, że prognoza mści się teraz na swym autorze i wtedy, gdy trafna, i wtedy, gdy zmylona i niepełna. Jeśli bowiem trafna, iw takim razie pisarz przemawia do typu ludzkiego, którego triumf przepowiadał z lękiem, a ludzie ci ani tego lejku już dzielić nie mogą, ani nawet takimi siebie czuć i widzieć, jak on ich rysował. Jeśli zmylona, niepełna lub niedokonana jeszcze, w takim razie możemy wprawdzie Witkacego pojąć i nawet z tego rozumienia skorzystać, ale nie możemy już tak i tego samego się bać, gdyż właśnie odchylenia rzeczywistości od przewidywań koncentrują całą naszą uwagę i dają nam nowe nadzieje. Nie ma potrzeby dowodzić, że czas przekreśla prekursorstwo nie tylko prognoz, również estetyk. Lecz, oczywiście, cały ten wywód nie uwzględnia jeszcze istoty rzeczy, właściwego experimentum crucis. Gdyż teraz właśnie możemy sprawdzić, czy Witkacy był twórcą, który przetrwa zalew czasu, czy też, jedynie, prekursorem stopniowo pochłanianym przez historię. Tego na pewno nie sprawdzi jego modność czy nawet sława światowa, albowiem w świecie Witkacy fascynuje ludzi teatru ciągle jeszcze jako prekursor-prognosta, na dodatek egzotyczny. Otóż trzeba stwierdzić, że w teatrze polskim również próby takiej brakuje. Z jednym może wyjątkiem Kantora - lecz to temat zupełnie odrębny - żadna z kilku znakomitych czy choćby ciekawych inscenizacji Witkacego próby takiej dotąd nie stanowiła. Były to zawsze tylko konfrontacje wizji prekursora z widzeniem przesuniętego w czasie o 40-50 lat widza: jego wrażliwością, nawykami, osobowością, miejscem historycznym. Właśnie dlatego twórcy tych inscenizacji - podkreślam, czasem tak znakomitych, jak "Matka" Jarockiego - nie odczuwali jeszcze potrzeby wniesienia na scenę własnej zasady koherencji, krytycy zaś zadowalali się satysfakcją wskazywania innym, że Witkacego tak oto grać należy: jak zostało napisane. Dobry reżyser nie reinterpretował Witkacego, lecz czytał; czytał zaś ze szczególną uwagą filozofię tekstu, gdyż ona właśnie zapewniała na ogół zborność spektaklu. Tym, być może, tłumaczy się fakt, że wszystkie prawdziwe sukcesy przyniosły w tym piętnastoleciu Witkacemu "sztuki z krzyżykiem" (jak "Matka", "W małym dworku", "Wścieklica"), odbiegające od jego własnych postulatów teatralnych i podparte tradycyjną konstrukcją dramatyczną oraz psychologizującą koherencją postaci. Pozwalało to reżyserom na pewną beztroskę, jeśli chodzi o same teatralne warunki zrozumiałości, i na koncentrację wokół Witkacowskiej filozofii, historiozofii i antropologii.

Jest to, być może, wstęp zbyt szumny, jak na recenzję ze spektaklu dość, koniec końców, skromnego i nadto obfitującego w nieporadności. Z pewnością nie mogę jednak podzielić opinii wspomnianego krytyka, który wrocławską "Janulkę" uznał za monstrualne nieporozumienie - acz, zdaje się, że go rozumiem. Mimo parodystycznego punktu wyjścia "Janulka" jest sztuką o bardzo bogatej problematyce. Jest w niej zarówno historiozoficzna obsesja Witkacego, jak i próba psychologii społecznej, tj. ukazania ludzi, którzy są tej prognozie historiozoficznej przeciwni, ale ponieważ sami akceptują jej przesłanki, więc też w przeciwdziałaniu skazani są na to tylko, co im ta historiozofia przypisuje i pozostawia: inscenizację. Przez inscenizację rozumiałbym dość specyficzne dla postaci Witkacego połączenie sztuki z polityką - są to niewyżyci artyści w grze o państwo. Można też czytać "Janulkę" w odwiecznym kontekście polskich sporów o rolę hisstorii wobec teraźniejszości i sądzić, że wprawdzie przedmiotem parodii jest nieszczęsny Bernatowicz ze swoją "Pojatą, córką Lezdejki", pośrednio więc cały nurt "sienkiewiczowski", ale partnerem w polemice znacznie ważniejszym byłby raczej Wyspiański, postulujący nową mitologię wówczas, gdy zdaniem Witkacego mitotwórstwo samo jest już niemożliwe, przynajmniej czerpiące z przeszłości i do niej się odwołujące. Można wreszcie zauważyć, jaki kawał Gombrowiczowskiej problematyki "Iwony" i "Ślubu" tkwi już w tej sztuczce... Zaiste, prekursorem był Witkacy.

Józef Para niewiele sobie z tego wszystkiego bierze do serca, w każdym razie nie widać, by próbował konstruować inscenizację wokół któregokolwiek z wątków problemowych "Janulki". Wszystkie one są na scenie wypowiedziane - tekst został mniej więcej uszanowany - ale wyglądają raczej na wypowiadane opinie niż na konstytutywne momenty spektaklu. Para usiłuje natomiast przejąć się Witkacym jako sztukmistrzem teatru: spektakl wyraźnie chce dochować wierności wyobraźni scenicznej autora, aż po kostiumy, choć Janusz Tartyłło jako scenograf nie zdołał oddać w pełni charakterystycznej dla Witkiewicza w tego typu sztukach ostrej kontrastowości. Scena jest wprawdzie, jak sobie życzył autor, wyraźnie dzielona, ale podziały są raczej wydzielaniem miejsc scenicznych - mają więc funkcję ściśle teatralną - niż uplastycznieniem głębszej problemowej prawdy o tej zasadniczej niezborności świata i ludzi, o której mówi sztuka. Już ta uwaga wskazuje, jak trudno jest dochować wierności Witkacemu teatralnemu, jeśli nie analizuje się jego filozofii.

Konsekwencją reżyserskiej opcji jest z kolei szukanie koherencji dla tego fajerwerku teatralności w czymś, co można by nazwać rozwojem postaci. Nie tylko dokonują one, jak u Witkacego, kolejnych prób skonstruowania świata i własnych ról, lecz nadto wyciągają z tego wnioski. Druga część spektaklu jest dzięki temu żywsza i ciekawsza niż pierwsza: w aktach I-II pomysły Witkacego i jego bohaterów są raczej referowane, w III-IV coś z nich wynika również dla uczestników, toteż od razu np. wzbogacają się role Fizdejki (Zbigniew Kornecki) i Wielkiego Mistrza {Zbigniew Lesień), obaj ukazują swoje "drugie dno", zwykłych, szarych ludzi. Za ich przewodem postaci rozdzielają się na dwie grupy, jedne wybierają dalszą grę w państwo i władzę, inne zaś powracają do "natury", w las, w śmierć lub w miłość, którą symbolizuje Potwór nr 2 (Andrzej Skupień), ubrany jako Bubek tak przemyślnie, że Janulka (Gena Wydrych) zagarnia sobie wreszcie nagiego - zdawałoby się - chłopca. Jest całkiem możliwe, że obserwując tę linię rozwojową sztuki i postaci zazgrzytałby zębami nie tylko krytyk, lecz również sam Witkacy. Jest to istotnie, w kontekście jego idei, nieporozumienie, acz wbrew pozorom dość subtelne. Para ma bowiem na pokrycie dla swych poczynań niejeden cytat z tekstu i szereg didaskaliów. Rozszedł się zaś z autorem już znacznie wcześniej, mianowicie przyjmując, że rozwój postaci na scenie oznacza ich wzbogacenie. U Witkacego rozwój postaci jest tylko redukcją. Kierunek ku ciału, uczuciom, życiu jest diametralnie przeciwny kierunkowi uświadomienia i nadświadomości. U katastrofisty Witkacego nie ma wcale opozycji natury i kultury, jest natomiast opozycja dwóch faz kulturowych i, co za tym idzie, przeciwstawienie przystosowania i uświadomienia. Ostatnim członem w tym przeciwstawieniu nie jest zwierzęca szczęśliwość i polityka, lecz zbydlęcenie żywych i nadświadomość ginących kukieł. Toteż król Kranz i Bubek z Janulką nie są po dwóch, lecz po jednej stronie: reprezentują przyszłość. Innymi słowy, idee Witkacego nie dopuszczałyby do finału, który by mógł w jakiejkolwiek mierze oznaczać rozwiązanie: kiedy Janulka wybiera Bubka, jest już wyzuta z myśli, kiedy Mistrz ginie, jest już wyzuty z życia. Ale kiedy zaczynali sztukę, mieli nadzieję zachować jedno i drugie.

Oczywiście, wyjaskrawiam ten wywód, i wyjaskrawiam celowo. Chciałbym wskazać na paradoksalność konstrukcji "Janulki" - między innymi "Janulki" - która przecież nakazuje aktorom, by ukazali postaci pełnowymiarowe wtedy, kiedy jeszcze nic się nie dzieje, i aby redukowali je właśnie w miarę, jak na scenie mnożą się działania i doświadczenia. Parę, który idąc za niekonsekwencjami autora, chciał odwrócić kierunek, można łatwo obrzucić kamieniami. Ale wcale nie jestem pewien, ozy zasługuje na to bardziej niż koledzy, którzy w takich wypadkach utożsamiają postaci Witkacego z rezonującymi marionetkami już na samym początku i odmawiają im wszelkiego scenicznego rozwoju - również negatywnego - jako jedynie "narzędziom eksperymentu".

Czyżby więc dla paradoksalnej "Janulki" i innych "sztuk z gwiazdką" nie było na scenie ratunku poza opisanym uprzednio eksponowaniem prekursorstwa myśli? Szczerze mówiąc - nie wiem. Nie widziałem ani jednej naprawdę przekonywającej inscenizacji tych sztuk. Ale może zbyt mało widziałem. Chciałbym natomiast powtórzyć supozycję, którą zgłosiłem już na tych łamach recenzując książkę Janusza Deglera o przedwojennych inscenizacjach Witkacego. Że mianowicie należałoby wreszcie sięgnąć do ekspresjonistycznego principium "postaci autora". Trochę mniej pamiętać o tym, że Witkacy pisał groteski, trochę więcej zaś o tym, że ten klown z wyboru miał tragiczną twarz. Że, w każdym razie, w najważniejszym nie przypominał swych postaci, którym użyczył tylu problemów własnych: nie poddał się redukcji i do końca nie rezygnował z życia, mimo że wybrał śmierć. Sądzę więc, że włączenie "postaci autora", perspektywy autorskiej do inscenizacji sztuk Witkacego, byłoby równoznaczne z odszukaniem w nich tego pierwiastka, który nazywano niegdyś sztuką walczącą. Miewano zazwyczaj na myśli sztuki walczące o sprawy skazane na zwycięstwo. Czy sztuka może walczyć o sprawy, które sama uznaje za przegrane? Sądzę, że może. Na przykład wówczas, gdy walczy o własne istnienie. Ostatecznie proponuję więc, aby nie inscenizować sztuk Witkacego jako samobójstwa sztuki zmęczonej własnym prekursorstwem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji