Artykuły

Historia zatacza koło

- Nie działam w ten sposób, żeby wykreować siebie jako aktorkę w konkretnej roli. Garland jest tu najważniejsza, chcę wywołać w widzu współczucie i przejęcie jej losami. Żeby może komuś przyszło na myśl: "Boże, jakie ta kobieta miała życie!" - o pracy nad sztuką "Własność znana jako Judy Garland" opowiada aktorka HANNA ŚLESZYŃSKA.

Jak doszło do tego, że zagrała Pani Judy Garland?

- Sławek Chwastowski napisał mi, że ma dla mnie tekst, sztukę o Judy Garland i widzi w niej tylko mnie. To jest taki tekst, który nie może się aktorowi nie podobać. Chwastowski, jako aktor Jerzego Grotowskiego, ma niesamowity słuch i poczucie rytmu, od razu tłumaczy tak, że ten tekst dobrze się układa. To nie jest tekst stricte literacki, ale przede wszystkim sceniczny. Czytając go, słyszy się go ze sceny. 

Moje zainteresowania krążyły wcześniej wokół córki Judy Garland, Lizy Minelli. Zaczęło się od "Kabaretu", który obejrzałam w liceum. Zawsze byłam zafascynowana osobowością Lizy Minnelli, która dla mnie ideałem aktorki śpiewajacej. Podobała mi się jej energia, którą emanowała na scenie. Potem, już jako aktorka, dostałam propozycję roli Sally Bowles w musicalu "Kabaret" we Wrocławiu. Równocześnie dużo czytałam o niej, o jej dzieciństwie i rodzicach. W ten sposób zetknęłam się z historią Judy Garland. Ale jeszcze mi do głowy mi nie przyszło, że będę miała kiedyś możliwość zmierzenia się z jej postacią. I kiedy dostałam propozycję zagrania w sztuce Chwastowskiego, tak sobie pomyślałam, że historia zatoczyła wielkie koło, i że to nie jest przypadkowe, że to widocznie tak musiało być w ten sposób zetknęłam się z historią Judy Garland.

Jaką stworzyła Pani Judy Garland? Czy to będzie taka słodko-gorzka historia? 

- Sztuka jest na tyle uniwersalna, że przybliża postać Judy Garland i jej dramatyczne życie. Część ludzi w ogóle jej nie zna, niektórzy tylko tyle, że grała Dorotkę w "Czarnoksiężniku z krainy Oz" i była matką Lizy Minnelli. Przed pracą nad tą sztuką nawet nie umiałabym zaśpiewać czegokolwiek innego niż "Somewhere Over the Rainbow". Nie miałam okazji zetknąć się z jej twórczością. Judy Garland, która była w pewnym momencie zaliczana do piątki największych gwiazd Hollywood, jest u nas mało znana. 

Przez 17 lat była związana kontraktem z MGM, była swego rodzaju własnością tej wytwórni, o czym mówi sam tytuł. Chodziło nam o pokazanie, że ona jest ubezwłasnowolniona tym związkiem z wytwórnią. Myślę, że ten temat zainteresuje dzisiejszego widza, bo dziś też gwiazdy podpisują kontrakty, mają zobowiązania wobec wytwórni płytowych, czy wobec producentów filmu, w jakim zagrali. W chwili obecnej promocja ma niewiarygodnie duże znaczenie. Nie chodzi jedynie o to, że zagram rolę, a potem muszę gdzieś tam o tym powiedzieć - dochodzą reklamy, gdzie sprzedaje się twarz za niewiarygodnie duże pieniądze. 

Myślę, że to jest czytelne - bycie osobą znaną i uwielbianą, a jednocześnie przeżywającą brak wiary w siebie. To otwiera ludziom oczy, że znane gwiazdy również mogą czuć się beznadziejnie. Judy Garland czuła się nic niewarta, nie chciała zawieść widowni, a przy tej rozpaczy wychodziła na scenę i dawała taki popis, że ludzie ją uwielbiali i kochali. 

Nie jest to dosłowne przeniesienie widza do 1969 roku, kiedy dzieje się akcja. To, co obserwujemy, mogłoby się równie dobrze dziać dzisiaj przed koncertem jakiejś współcześnie znanej nam gwiazdy. Moment, kiedy w kuluarach przeżywa załamanie nerwowe, boryka się ze swoimi problemami, ale w końcu zbiera w sobie i wychodzi. Bo jest szczęśliwa jedynie na scenie i czuje się kochana tylko przez publiczność. 

Całość jest mówiona językiem zabawnym i pełnym humoru, chwilami poważnym i przejmującym, ale zrozumiałym i aktualnym. Soczystym, pikantnym, ale prawdziwym. I to mnie pociągało, że chcąc oddać losy Judy Garland, wciągamy w nie widza.

Kim dla Pani jako dla aktorki jest Judy Garland - aktorka?

- Kiedy czytałam o Lizie Minnelli i jej matce, to w ogóle nie identyfikowałam się z Judy Garland. Czytałam i czułam to od strony dziecka, które nieustannie martwi się o matkę, bo nie wiadomo czy ona dzisiaj nie popełni samobójstwa. Minnelli cały czas przejmowała się jej sytuacją, kryła ją, nie narzekała, że matka jest nieprzytomna i pijana. Przez to były bardzo ze sobą związane.  

Teraz, kiedy jestem na drugim końcu tej relacji, widzę, że i od strony Garland to nie było takie proste. Judy już w wieku kilkunastu lat była postacią rozpoznawalną i sławną w całej Ameryce. Wszędzie gdzie się nie ruszyła wszyscy wiedzieli, że ona była tą Dorotką z "Czarnoksiężnika z krainy Oz". To działa na psychikę, człowiek nie pozostaje na to obojętny. 

Producenci stroili i skakali nad nią, a jednocześnie w samej wytwórni dawali do zrozumienia, że jest niewystarczająco piękna, że jest nie tak perfekcyjna jak inne ówczesne aktorki, Elizabeth Taylor czy Ava Gardner. Ona czuła się przez to nie dosyć doskonała. 

Jest mi bliska w jakiś sposób, identyfikuję się bardziej z jej problemami jako problemami aktorki. Oczywiście trudno jest sobie wyobrazić ten rodzaj uzależnienia, w który też w jakiś sposób wytwórnia ją wpędziła. Kiedy była jeszcze aktorką dziecięcą, wytwórnia szprycowała ją środkami pobudzającymi, żeby po prostu dawała radę tyle godzin pracować i dawać codziennie po kilka występów. Najpierw dawali jej środki, by miała siłę pracować i była pełna energii na scenie, a potem środki na wyciszenie i sen, a do tego pastylki odchudzające, bo już wtedy zaczynała się obsesja szczupłego ciała. A przecież ona nigdy nie była gruba, to wytwórnia cały czas jej wmawiała, że musi odchudzać. 

Garland była dosłownie sprzedana wytwórni, bo jej matka podpisała za nią kontrakt, by potem brać pieniądze, które Judy zarabiała. Przez prawne niejasności musiała harować dla wytwórni do końca swojego życia, mimo formalnego rozwiązania ich współpracy w 1950 roku. Od 2 roku życia występowała, od 12 roku życia była związana kontraktem. W międzyczasie urodziła trójkę dzieci i miała pięciu mężów. Nie dostała Oskara, otarła się o niego kiedy była nominowana za rolę w "Narodzinach gwiazdy", miała swój show telewizyjny "Judy Garland Show". Jej płyta przebiła na listach przebojów samego Elvisa Presleya, który był wówczas u szczytu popularności. Przy tym wszystkim ciągle pakowała się w jakieś problemy. 

Doprowadziła się do takiego stanu, że przez proszki na uspokojenie była często nieprzytomna na planie, nie mogła grać, nie zapamiętywała tekstu, więc producenci rezygnowali z pracy z nią i zastępowali ją inną aktorką. Ona, która była tak wielką gwiazdą, zaczęła stwarzać tyle problemów, że MGM zerwało z nią kontrakt po 17 latach i wyrzuciło z wytwórni.

Myślę, że te wszystkie problemy były konsekwencją ciężkiej pracy na planie od najmłodszych lat. W maszynie show biznesu była niezbędnym fragmentem całości. Wstawanie rano, zasuwanie na plan, kilkanaście godzin dziennie, potem następnego dnia tak samo i tak przez 17 lat. Można w międzyczasie popaść w depresję, zwątpić w siebie. 

W pewnym momencie trudno jest aktorowi oddzielić pracę od przyjemności, bo z biegiem lat artysta uzależnia się od występów. 

Nikt pewnie sobie nie zdaje sprawy, że tak wyglądało jej życie, No i to też gdzieś tam otwiera widzom oczy na takie tematy... 

Dzięki tej sztuce poznałam jej życiorys, żeby zrozumieć jak ona się mogła czuć. Jej partner, który grał w "Czarnoksiężniku" Stracha na Wróble, Ray Bolger, mówił na pogrzebie Garland, że tak intensywnie żyła, że po prostu się wypaliła. W wieku 47 lat zakończyła życie, przedawkowała proszki, niektórzy twierdzą, że to było samobójstwo, ale tego nikt się już nie dowie.. 

Na plakacie reklamującym spektakl jest zdjęcie w stylu hollywoodzkim - na zewnątrz uśmiech, wszystko piękne jak z bajki, a w sztuce okazuje się, że wcale nie jest tak różowo. Że ten uśmiechnięty Hollywood to jest jedna strona medalu, a życie, zmaganie się z tymi wszystkimi słabościami, z depresjami i uzależnieniami stanowi ciemną strona sławy. Postać Judy Garland mówi o tym w naprawdę współczesny sposób, czasem gorzki, ale pełen dystansu. Ma przy tym takie specyficzne poczucie humoru. Sama się z siebie śmieje i nie do końca mówi wszystko wprost. Jeżeli powie coś gorzkiego, to za chwilę potrafi się z tego śmiać. Nie chcieliśmy epatować tragedią.

Czy będzie Pani śpiewać na scenie? 

- Tak. Sztukę kończę piosenką "By Myself", która jest przesłaniem, że Judy pójdzie swoją drogą sama, bo tak wybrała. Piosenkę przetłumaczył dla mnie Wojtek Młynarski, poprosiłam go o to, bo bardzo zależało mi na tym, żeby to był właśnie jego tekst. Jest dla mnie mistrzem słowa i piosenki. Tekst dostałam od niego w prezencie.

To jest kolejny w Pani karierze, po "Cavewoman" monodram. Jakie to stawia wyzwania przed aktorem? 

- W jakiś sposób ośmieliła mnie praca nad "Kobietą pierwotną" i zachęciła do tego, by znowu sięgnąć po taką formę. Bo jeśli jestem sama na scenie przez półtorej godziny i ludzie ze mną wytrzymują, to z mniejszym strachem sięgam po kolejny taki rodzaj bycia z widownią (śmiech). 

Aczkolwiek tu jest trochę inaczej, bo partneruje mi dwóch kolegów - na zmianę Piotr Tołłoczko i Hubert Podgórski. Grają bardzo ciekawą i ważną dla całości rolę inspicjenta Eda w sali koncertowej, w której Judy Garland szykuje się do występu. 

W stosunku do poprzedniego monodramu druga różnica polega na tym, że jestem konkretną postacią. Nie jestem taka, jaka sama się wymyślę - może trochę ja, może trochę kobieta współczesna, pierwotna, każda z nas, trochę wariatka, trochę niepoważna, chwilami głupiutka. W rezultacie nie wiadomo kto, a tu jestem konkretną osobą. 

W związku z tym zależało mi, żeby być jak najbliższa Judy Garland. Nie naśladować, ale uchwycić istotę jej osoby. Jako aktorka dążyłam do tego, żeby być blisko tej postaci. Nie działam w ten sposób, żeby wykreować siebie jako aktorkę w konkretnej roli. Garland jest tu najważniejsza, chcę wywołać w widzu współczucie i przejęcie jej losami. Żeby może komuś przyszło na myśl: "Boże, jakie ta kobieta miała życie!". Na końcu, kiedy słychać ostatnią piosenkę i są wyświetlane jej portrety, jest jasne, że to chodzi o jej biografię. Gdyby to był film, to na końcu pojawiłby się napis: "Trzy miesiące później znaleziono Judy Garland martwą w jej mieszkaniu w Londynie" i to by było jeszcze bardziej czytelne. 

Na Broadwayu, po sztuce Billy'ego Van Zandta słyszano, że nie uszanował tą sztuką jej historii, a sam życiorys Garland spłycił do newsu z kolorowych tygodników.  

- Trudno mi jednoznacznie orzec, bo na pewno nasza wersja jest trochę inna niż oryginalny tekst. Sławek Chwastowski wprowadził dosyć duże zmiany, prawie 40% tekstu dopisał samodzielnie, więc nie jest to dokładnie ta sztuka, którą widziano w Nowym Jorku. Dzięki tym zmianom, zaakceptowanym przez autora, polska realizacja ma rys bardziej komediowy. 

Nie mam poczucia, że spłycono jej legendę. Na pewno jest wiele goryczy w przedstawieniu osoby Garland, bo spotykamy ją na etapie, kiedy ona jest w sidłach nałogu. Może chodzi bardziej o to, że Judy Garland w Ameryce jest powszechnie znana i przy takiej "nadwiedzy" o niej, połączonej z bezgranicznym ubóstwieniem i fascynacją, widownia jest bardziej wrażliwa na próby odzwierciedlenia jej historii. Trzeba pamiętać, że "Czaroksiężnik z krainy Oz" znajduje się w Stanach w żelaznym repertuarze filmów dla dzieci. Z kolei u nas nie jest to film znany, więc mamy inne podejście do Judy Garland.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji